– Manchester? Po diabła studiowała w Manchesterze?
– Jej ojciec tam pracował. Pół życia mieszkała w Anglii, ale to tutaj jest jej miejsce.
– A miejsce Matta? Gdzie ono jest?
Connie rzuciła Elise cierpkie spojrzenie.
– Ty mi powiedz.
Connie nie musiała tego mówić. Matta i Sharę dzieliło namacalne rozdarcie – a Elise, jako dziecko z rozbitego małżeństwa, widziała je lepiej niż inni. Shara była bezwzględna i uparta. Z kolei Matt sprawiał wrażenie niespokojnego; starał się na siłę, inwestując zbyt wiele energii w kolejne plany, od podlewania kaktusów w blasku księżyca po samochodowe wycieczki. Potem robił się humorzasty, dumał nad niesprawiedliwością świata i nad trudami codziennej egzystencji. Elise potrafiła go zrozumieć; czuła, że Connie przerasta go intelektualnie, tak jak czasem ją, i sama także nie umiała nawiązać nici porozumienia z Sharą. Podobał jej się jednak entuzjazm Matta oraz to, że tak się przy niej starał, czego niestety nie mogła powiedzieć o innych.
Któregoś dnia Shara zaprosiła Elise i Connie do pracowni, żeby pokazać im swoje obrazy. Wchodziły do środka z pewnym niepokojem. Wnętrze było przestronne i pełne światła, a o każdy skrawek ściany opierały się płótna – wszystkie duże i głównie abstrakcyjne, często pokryte wymykającymi się interpretacji zlepkami kręgów.
– Tutaj – wskazała Shara – chciałam się odnieść do kwestii immanencji macierzyństwa.
Elise nie miała pojęcia, co powiedzieć, ale Connie kiwnęła głową. Do cholery, co ona może wiedzieć o immanencji macierzyństwa?, złościła się Elise, natychmiast jednak przypomniała sobie, że pisarstwo Connie polegało zarówno na byciu ciekawą świata, jak i na tworzeniu pozorów autorytetu.
– Och, a ten? Jest świetny – zachwycała się Connie jedną z większych prac. Elise wpatrywała się w nieskończone cienie kręgów. Oczy, które patrzyły, a zarazem wymykały się jakiejkolwiek ocenie; pustka próbująca ją wciągnąć i pochłonąć.
– Weź go sobie – odpowiedziała Shara.
– Och, daj spokój. Zapłacę.
– Nie. Zależy mi, żebyś go wzięła.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Elise błąkała się po pracowni, bo czuła, że powinna zostawić obie kobiety. Wracała wspomnieniami do swoich dwudziestych pierwszych urodzin, kiedy razem z Connie zorganizowały piknik w Heath, niedaleko miejsca, w którym się poznały. Pomiędzy pasztetem w cieście i kiełbaskami na zimno znalazło się także ciasto czekoladowe, osobiście upieczone przez Connie. Elise wciąż pamiętała to bezprecedensowe wrażenie, że ktoś – w końcu – o nią dba. Mieszała się z nim przytłaczająca żądza, której nie mogły zdławić ani wiklinowy kosz piknikowy rodem z dziecięcej książeczki, ani butelki piwa imbirowego. Rok później Connie kupiła bilety na Wiele hałasu o nic w National Theatre. „Żeby dla odmiany to ciebie ktoś zaprowadził na widownię”, wyjaśniła. Rolę Beatrice grała Penelope Wilton, a Benedicka – Michael Gambon. Elise i Connie trzymały się za ręce i śmiały radośnie w mroku sali.
Niespodziewanie Elise ogarnęła nienawiść do Connie – za to, że tak łatwo dała się jej omotać. Ona też chciałaby mieć trzydzieści osiem lat i dostawać w prezencie obrazy od amerykańskich przyjaciółek; chciałaby popędzić samochodem do zachodniego Hollywoodu i zamieszkać na plaży w Malibu. Zamiast tego tylko patrzyła, jak jej pragnienia realizują inni. Żadna z tych rzeczy nie należała do niej – a to, co miała, Connie mogła jej w każdej chwili odebrać. Ot tak.
2017
13.
Siedziałam w salonie naszego mieszkania, wpatrując się w zmiętą karteczkę samoprzylepną, na której zapisałam numer agencji literackiej Deborah Clarke. Dzień dobry, jestem ogromną fanką Constance Holden! Nie, to się raczej nie sprawdzi; właśnie kogoś takiego na pewno by do niej nie dopuścili. Wziąwszy pod uwagę, ile minęło czasu, wydawało się mało prawdopodobne, by sama Deborah wciąż pracowała – i choć uznałam, że to akurat działa na moją korzyść, ktokolwiek reprezentował obecnie Constance, raczej nie zdradzi mi jej danych osobowych. Dzień dobry! Sądzę, że Constance mogła przyłożyć rękę do zniknięcia mojej mamy. Z chęcią porozmawiam z nią na ten temat – kiedy ma wolny termin?
Do głowy przyszedł mi nawet pomysł, żeby powiedzieć prawdę. Podać nazwisko ojca, wytłumaczyć, że chciałabym poskładać z fragmentów historię mojego najwcześniejszego życia. Po prostu być szczerą, jakkolwiek trudno to sobie wyobrazić. Ale to była tylko przelotna myśl, bo od razu przypomniały mi się słowa taty, żebym postępowała ostrożnie. Że Constance była silna wtedy, gdy moja mama była słaba, i że może nie chcieć ze mną rozmawiać na temat Elise Morceau.
Zmyślę jakieś nazwisko, zdecydowałam. Stworzę prostą, niepozorną tożsamość, która łatwo zginie w bezdennych czeluściach internetu. Laura i Brown, para wygodnych, wszechobecnych podpórek, między którymi z łatwością mogłoby się zmieścić prawdziwe życie. Oczywiście kusiło mnie, by nadać sobie jakieś wyjątkowe personalia: Miranda, Isabella czy Penelope, do pary z równie efektownym nazwiskiem, Storm albo Montgomery, ale uznałam, że to zbyt duże ryzyko. Sprawdziłam stronę agencji. Pracowała w niej tylko jedna asystentka, Rebecca Forrester, a z uwagi na powszechną transparentność jej adres e-mail i numer telefonu były podane do publicznej wiadomości.
Byłam więc Laurą Brown i chciałam napisać list do pani Holden. Gdzie mogłabym go wysłać? Wybrałam numer w telefonie i czekałam. Po trzech sygnałach ktoś odebrał.
– Clarke i Davies, z tej strony Rebecca, w czym mogę pomóc? – odezwała się kobieta podenerwowanym głosem.
– Dzień dobry, cześć, Rebecco – powiedziałam głupio, zbyt swobodnie i poufale, więc od razu spanikowałam i moją głowę wypełniła pustka. – Chodzi o Constance…
– Och, jak cudownie, że oddzwoniłaś! – rzuciła bez tchu.
– Ale…
– Zaczekaj chwileczkę. – Po drugiej stronie rozległ się szelest. – Masz już kogoś? – ciągnęła Rebecca. – Bo ona zaczyna się niecierpliwić.
– Niecierpliwić?
– Tylko błagam, nie powtarzaj jej, że ci o tym mówiłam. Problem w tym, że odrzuciła pozostałe kandydatki i jesteśmy w kropce.
– Oczywiście. – Zakręciło mi się w głowie.
– To co, znajdziesz jeszcze kogoś? Potrzebujemy pomocy na cito.
Trybiki w mojej głowie obracały się w szaleńczym tempie. Nie miałam bladego pojęcia, o czym mówi ta kobieta. Wiedziałam jednak, że jeśli odmówię, moja prośba także zostanie odrzucona.
– Tak – wypaliłam więc instynktownie.
– Świetnie. Podeślesz mi jej dane?
– Czy podeślę ci jej dane? – powtórzyłam, żeby zyskać czas na zebranie myśli.
– Eee… Możesz to zrobić?
Wzięłam się w garść.
– Jasne, jasne. Na twój e-mail?
– Zgadza się – odpowiedziała, coraz bardziej zniecierpliwiona, sądząc po głosie. – Od razu, jeśli to nie problem.
– Oczywiście. Tylko jeden