– Jakiej książki? – spytała sennym głosem Jolene.
– Współczesne debiuty szachowe, z czerwoną okładką. Była w mojej szafce nocnej.
– Nie mam pojęcia. – Jolene pokręciła głową.
Beth od kilku tygodni nie miała jej w ręku, ale pamiętała, że włożyła ją na dno drugiej szuflady od góry. Plastikowa brązowa walizka stała spakowana przy łóżku; znajdowały się w niej trzy sukienki i cztery komplety bielizny, szczoteczka do zębów, kostka mydła Dial, dwie spinki do włosów i kilka zwykłych bawełnianych chusteczek do nosa. Szafka była zupełnie pusta. Szukała książki w bibliotece, ale tam też jej nie znalazła. Nie przychodziło jej do głowy żadne inne miejsce. Od trzech lat grała w szachy tylko w wyobraźni, ale Współczesne debiuty szachowe były jedynym, co posiadała, i zależało jej na tej książce.
– Twierdzisz, że jej nie widziałaś? – Zerknęła z ukosa na przyjaciółkę.
Jolene wpadła w złość.
– Uważaj, kogo oskarżasz. Twoja książka nie jest mi do niczego potrzebna. – Zamilkła na chwilę. – Podobno stąd wychodzisz – dodała łagodniejszym tonem.
– Tak.
Jolene parsknęła śmiechem.
– W czym problem? Wolałabyś zostać?
– Sama nie wiem.
Jolene naciągnęła prześcieradło pod samą brodę.
– Mów tylko „Tak, proszę pana” i „Tak, proszę pani” i wszystko będzie dobrze. Powtarzaj, że jesteś wdzięczna, że dali ci chrześcijański dom, to może wstawią ci do pokoju telewizor. – W jej głosie było coś dziwnego.
– Jolene, przepraszam.
– Za co?
– Że nie zostałaś adoptowana.
– Kurde – prychnęła Jolene. – Dobrze mi tu, gdzie jestem.
Odwróciła się plecami do Beth i zwinęła w kłębek. Beth wyciągnęła dłoń, żeby jej dotknąć, ale akurat w tym momencie do sypialni weszła panna Furth.
– Gasimy światła, dziewczęta!
Beth wróciła, po raz ostatni, do swojego łóżka.
Następnego dnia pani Deardorff odprowadziła ich na parking i stanęła przy samochodzie, czekając, aż pan Wheatley zajmie miejsce za kierownicą, a jego żona i Beth usadowią się z tyłu.
– Sprawuj się dobrze, Elizabeth – powiedziała.
Beth skinęła głową i w tym momencie zauważyła kogoś za plecami pani Deardorff, na ganku budynku administracyjnego. Pan Shaibel. Stał z rękami w kieszeniach roboczego kombinezonu i patrzył w stronę samochodu. Chciała wysiąść i do niego podejść, ale pani Deardorff zastępowała jej drogę, więc opadła z powrotem na oparcie fotela. Pani Wheatley zaczęła mówić, a pan Wheatley włączył silnik.
Kiedy wyjeżdżali z parkingu, Beth odwróciła się do tyłu i pomachała, ale pan Shaibel nie zareagował. Nie wiedziała, czy ją widział, czy nie.
– Szkoda, że nie widziałaś ich twarzy – mówiła pani Wheatley. Miała na sobie ten sam błękitny sweterek, ale sukienka pod spodem tym razem była szara i sprana, a nylonowe pończochy zrolowane do kostek. – Zajrzeli do wszystkich szafek, sprawdzili nawet lodówkę. Ewidentnie byli pod wrażeniem mojej zapobiegliwości. Weź sobie dokładkę zapiekanki z tuńczyka. Uwielbiam patrzeć, jak dziecko je.
Beth dołożyła sobie odrobinę tuńczyka. Zapiekanka była za słona, ale Beth nie wspomniała o tym ani słowem. Był to jej pierwszy posiłek w domu Wheatleyów. Pan Wheatley zdążył już wyjechać w interesach do Denver i miało go nie być przez kilka tygodni. Na pianinie przy zasłoniętym ciężkimi storami oknie jadalni stało jego zdjęcie. W salonie grał telewizor, którego nikt nie oglądał. Głęboki męski głos wychwalał zalety Anacinu.
Pan Wheatley milczał przez całą drogę do Lexington, a po przyjeździe od razu poszedł na górę. Chwilę później wrócił z walizką, z roztargnieniem cmoknął panią Wheatley w policzek, kiwnął Beth głową na pożegnanie i wyszedł.
– Interesowało ich dosłownie wszystko. Chcieli wiedzieć, ile wynoszą miesięczne zarobki Allstona. Dlaczego nie mamy własnych dzieci. Zapytali nawet… – pani Wheatley pochyliła się w jej stronę nad naczyniem żaroodpornym – zapytali nawet, czy leczyłam się psychiatrycznie – dokończyła teatralnym szeptem. Wyprostowała się, wypuszczając powietrze. – Wyobrażasz sobie?
– Nie, proszę pani – powiedziała Beth, żeby wypełnić czymś ciszę, która nagle zapadła. Przełknęła kolejny kęs tuńczyka i popiła wodą.
– Są bardzo wnikliwi – oświadczyła pani Wheatley. – Ale, wiesz, chyba muszą tacy być.
Nawet nie tknęła jedzenia. Minęły dwie godziny, odkąd przyjechały z sierocińca, i przez cały ten czas pani Wheatley co rusz zrywała się z krzesła, aby zajrzeć do piekarnika, poprawić jedną z reprodukcji Rosy Bonheur, które wisiały na ścianie, lub opróżnić popielniczkę. Paplała niemal bez przerwy. Beth wtrącała czasem „Tak, proszę pani” i „Nie, proszę pani”. Jeszcze nie widziała swojego pokoju. Brązowa plastikowa walizka stała przy wejściu obok przepełnionego stojaka na gazety, gdzie postawiła ją o wpół do jedenastej.
– Bóg świadkiem – mówiła pani Wheatley – Bóg świadkiem, że muszą drobiazgowo sprawdzać, komu powierzają dzieci. Nie można byle draniowi dać dziecka na wychowanie.
Beth ostrożnie odłożyła widelec.
– Mogę skorzystać z toalety?
– Naturalnie. – Dźgnęła widelcem w kierunku ubikacji. Choć przez cały posiłek nie wypuszczała go z dłoni, nie zjadła ani kęsa. – Białe drzwi na lewo od kanapy.
Beth wstała od stołu i przecisnęła się obok pianina, które zajmowało prawie całą przestrzeń niedużej jadalni. Przeszła przez salon, w którym tłoczyły się stolik do kawy, stoliki pod lampy i ogromny telewizor w palisandrowej obudowie, wyświetlający popołudniowy film fabularny. Ostrożnie stąpając po włochatej wykładzinie, dotarła do maleńkiej toalety. Całe jej wyposażenie było utrzymane w kolorze błękitu cyjanowego – w tym samym odcieniu co sweterek pani Wheatley. Błękitny dywanik, błękitne ręczniki dla gości, błękitna deska klozetowa. Nawet papier toaletowy był błękitny. Beth podniosła klapę, zwymiotowała zapiekankę z tuńczyka i spuściła wodę.
Pani Wheatley zatrzymała się na szczycie schodów, żeby odsapnąć. Ciężko oddychała oparta biodrem o barierkę. Następnie zrobiła kilka kroków wyłożonym wykładziną korytarzem i dramatycznym gestem otworzyła drzwi.
– To będzie twoja sypialnia.
Dom był nieduży, więc Beth spodziewała się małej izdebki, ale kiedy weszła do środka, z wrażenia zaparło jej dech w piersiach. Pokój wydał jej się ogromny. Drewnianą podłogę pomalowano na szaro, a przy podwójnym łóżku leżał owalny różowy dywanik. Jeszcze nigdy nie miała własnego pokoju. Stała w progu z walizką w ręku i rozglądała się po sypialni. Były tam toaletka z drewna w pomarańczowym odcieniu i pasujące do niej biurko, na którym stała lampka z różowym szklanym kloszem. Na wielkim łóżku leżała mechata narzuta.
– Nie masz pojęcia, jak trudno znaleźć dobre klonowe meble – trajkotała pani Wheatley. – Ale i tak uważam, że wyszło mi całkiem nieźle, nawet jeśli tylko ja tak mówię.
Beth słuchała jej jednym uchem. Miała swój pokój. Zerknęła na pomalowane na biało drzwi, w dziurce pod gałką tkwił klucz. Może się zamknąć od środka