Szła zalaną słońcem ulicą z gazetą pod pachą aż do następnej przecznicy. Na rogu zatrzymała się, wyjęła czasopismo, wsunęła je za pasek spódnicy i przykryła błękitnym sweterkiem z przetworzonej wełny, kupionym w domu towarowym Ben Snyder’s. Gazeta wylądowała w koszu na śmieci.
Wracając do domu ze zwiniętym w rulon czasopismem przyciśniętym do płaskiego brzucha, Beth znów zaczęła myśleć o tamtym ruchu wieżą, którego nie zrobił Morphy. Według „Chess Review” Morphy był „prawdopodobnie najgenialniejszym szachistą wszech czasów”. Wieża mogła stanąć na c7 i czarne pewnie nie zabiłyby jej skoczkiem, bo… Zatrzymała się w pół kroku. Gdzieś po drugiej stronie ulicy szczekał pies, na świeżo przystrzyżonym trawniku dwóch chłopców z wrzaskiem przeciągało linę. Po przesunięciu drugiego piona na g5 można byłoby zagrać wieżą po siódmej linii i gdyby czarne zabiły piona, białe mogłyby dać szacha gońcem z odsłony, a jeśli czarne nie zabiłyby piona…
Zamknęła oczy. Gdyby czarne nie zbiły piona, Morphy mógłby dać forsownego mata w dwóch ruchach. Najpierw poświęciłby gońca z szachem. Gdyby czarne go zbiły, biały pion wykonałby kolejne posunięcie do przodu i czarne nie mogłyby już nic zrobić. Byłoby po wszystkim. Jeden z chłopców po drugiej stronie ulicy zaczął płakać. Czarne byłyby bezbronne. Partia skończyłaby się w dwudziestu dziewięciu ruchach. W wersji opisanej w książce Morphy potrzebował trzydziestu sześciu, by zwyciężyć. Nie dostrzegł ruchu wieżą. A ona dostrzegła.
Słońce świeciło wysoko na czystym, błękitnym niebie. Gdzieś szczekał pies. Płakało dziecko. Beth wracała powoli do domu, odtwarzając w głowie partię szachów. Jej umysł był czysty jak doskonały, skrzący się brylant.
– Allston miał wrócić dwa tygodnie temu – mówiła pani Wheatley.
Siedziała na łóżku, obok niej leżała krzyżówka; na toaletce grał przyciszony telewizor. Beth przyniosła jej z kuchni kubek kawy rozpuszczalnej. Pani Wheatley była ubrana w różowy szlafrok, jej twarz pokrywała gruba warstwa pudru.
– Niedługo wraca? – spytała Beth.
Nie miała ochoty na rozmowę, chciała wrócić do lektury „Chess Review”.
– Nie może. Zatrzymały go ważne sprawy.
Beth kiwnęła głową.
– Chciałabym znaleźć pracę po szkole – powiedziała.
Pani Wheatley zamrugała i utkwiła spojrzenie w Beth.
– Pracę?
– Mogłabym pomagać w sklepie albo zmywać naczynia.
Pani Wheatley długo nie spuszczała z niej wzroku.
– W wieku trzynastu lat? – odezwała się w końcu. Wysmarkała się cicho w chusteczkę, którą następnie starannie złożyła. – Myślałam, że masz tutaj wszystko, czego ci trzeba.
– Chciałabym zarobić trochę pieniędzy.
– Na ciuchy, jak przypuszczam.
Beth nie odpowiedziała.
– Dziewczynki w twoim wieku nie pracują – zawyrokowała pani Wheatley. – A jeśli już, to tylko kolorowe. – Powiedziała „kolorowe” takim tonem, że Beth postanowiła nie drążyć tematu.
Żeby zapisać się do Federacji Szachowej Stanów Zjednoczonych, trzeba było opłacić składkę członkowską w wysokości sześciu dolarów. Kolejne cztery kosztowała prenumerata „Chess Review”. Beth znalazła w czasopiśmie jeszcze ciekawszą informację. Dział „Życie turniejowe” podzielony był według regionów, z których jeden obejmował stany Ohio, Illinois, Tennessee i Kentucky. Przeczytała ogłoszenie: „Mistrzostwa stanowe Kentucky, weekend po Święcie Dziękczynienia, Liceum imienia Henry’ego Claya, Lexington, sala gimnastyczna, pt., sb., niedz.”. I niżej: „Pula nagród: 185 dolarów. Wpisowe: 5 dolarów. Tylko dla członków FSSZ”.
Potrzebowała sześciu dolarów na składkę członkowską i pięciu na wpisowe. W drodze do śródmieścia autobus przejeżdżał obok Liceum imienia Henry’ego Claya. Jedenaście kwartałów od Janwell Drive. Do Święta Dziękczynienia zostało jeszcze pięć tygodni.
– Czy ktoś z was potrafi powiedzieć to z pamięci? – zapytała pani MacArthur.
Beth podniosła rękę.
– Beth?
Wstała.
– W każdym trójkącie prostokątnym suma kwadratów długości przyprostokątnych jest równa długości przeciwprostokątnej podniesionej do kwadratu. – Usiadła.
Margaret prychnęła i nachyliła się do Gordona, który siedział obok niej i czasem trzymał ją za rękę.
– Ta to ma mózgownicę – szepnęła delikatnym, dziewczęcym głosikiem, który ociekał pogardą.
Gordon roześmiał się. Beth patrzyła na jesienne liście za oknem.
– Nie mam pojęcia, gdzie się podziewają pieniądze! – powiedziała pani Wheatley. – W tym miesiącu prawie nic nie kupiłam, a mimo to z moich oszczędności zostały smętne resztki. Smętne resztki!
Opadła na obity perkalem fotel i uniosła wzrok. Przez parę minut wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w sufit, jakby spodziewała się, że spadnie z niego gilotyna.
– Zapłaciłam rachunki za prąd i telefon i kupowałam tylko najniezbędniejsze produkty. Nic ekstra. Zrezygnowałam ze śmietanki do porannej kawy, nie sprawiłam sobie żadnej nowej rzeczy, nie poszłam do kina ani na kiermasz dobroczynny, a zostało mi siedem dolarów, chociaż powinnam mieć co najmniej dwadzieścia. – Położyła na stoliku kilka pomiętych banknotów jednodolarowych, które przed chwilą wyłowiła z torebki. – Musimy za to przeżyć do końca października. Ledwie wystarczy na kurze szyje i płatki owsiane.
– Methuen nie przesyła pani pieniędzy? – spytała Beth.
Pani Wheatley oderwała wzrok od sufitu i spojrzała na nią.
– Tylko przez pierwszy rok – odparła ze spokojem. – Ale to wszystko idzie na ciebie!
Beth wiedziała, że to nieprawda. Sierociniec przysyłał co miesiąc siedemdziesiąt dolarów, a pani Wheatley nie wydawała na nią aż tyle.
– Potrzebujemy dwudziestu dolarów, żeby dożyć do pierwszego – powiedziała pani Wheatley. – Brakuje mi trzynastu. – Znowu spojrzała na sufit, a potem na Beth. – Muszę staranniej zapisywać wydatki.
– Może to przez inflację – zauważyła nie bez słuszności Beth. Wzięła tylko sześć na składkę członkowską.
– Może – zgodziła się pani Wheatley.
Pozostawał jeszcze problem pięciu dolarów na opłatę za udział w turnieju. Dzień po przemowie pani Wheatley na temat pieniędzy Beth zamknęła się w swoim pokoju, wyrwała kartkę z zeszytu do wypracowań i napisała list do pana Shaibela, woźnego, dom dziecka Methuen, Mount Sterling, Kentucky.
Drogi Panie Shaibel,
odbędzie się tutaj turniej szachowy. Pierwsza nagroda wynosi sto dolarów, a druga pięćdziesiąt. Będą też inne nagrody. Za udział trzeba zapłacić pięć dolarów, których nie mam.
Jeśli przyśle mi pan pieniądze, to jeśli zdobędę jakąkolwiek nagrodę, oddam panu dziesięć.
Z wyrazami głębokiego uszanowania
Elizabeth Harmon
Następnego ranka, zanim pani Wheatley wstała, Beth wzięła kopertę i znaczek z zapchanego szpargałami biurka w salonie. Po drodze do szkoły wrzuciła list do skrzynki.
W listopadzie wyjęła kolejnego dolara z portmonetki pani Wheatley.