– Muszę do toalety – oświadczyła.
– Za dziesięć minut będziemy na miejscu.
Pokręciła stanowczo głową.
– Nie wytrzymam.
Pan Ganz wzruszył ramionami. Kiedy zmieniło się światło, przeciął skrzyżowanie i wjechał na stację benzynową. Beth weszła do pomieszczenia oznaczonego napisem „Panie” i zamknęła za sobą drzwi. Łazienka, z rozmazanymi smugami na białych kafelkach podłogi i obtłuczoną umywalką, była okropnie brudna. Beth odkręciła kran i włożyła tabletki do ust. Popiła je nabraną w stulone dłonie wodą. Od razu poczuła się lepiej.
Była to duża sala lekcyjna, naprzeciw drzwi wisiały w rzędzie trzy czarne tablice. Na środkowej białą kredą napisano wielkimi, drukowanymi literami: „WITAMY, BETH HARMON!”. Powyżej na ścianie znajdowały się kolorowe fotografie prezydenta Eisenhowera i wiceprezydenta Nixona. Większość ławek wyniesiono na korytarz i upchnięto wzdłuż ściany, pozostałe stłoczono w głębi klasy. Na środku ustawiono w podkowę trzy duże stoły, na każdym z nich leżały obok siebie cztery papierowe zielono-beżowe szachownice z plastikowymi bierkami. W środku podkowy, naprzeciwko czarnych, stały metalowe krzesła, ale od zewnątrz, od strony białych, ich nie było.
Od postoju na stacji benzynowej Pure Oil minęło dwadzieścia minut i Beth już się nie trzęsła, ale nadal piekły ją oczy i bolały stawy. Miała na sobie granatową plisowaną spódniczkę i białą bluzkę z czerwonym napisem „Methuen” na kieszonce.
Kiedy weszli do klasy, nikogo jeszcze w niej nie było. Pan Ganz otworzył drzwi wyjętym z kieszeni kluczem. Minutę później zadzwonił dzwonek, na korytarzu rozległy się głośne wrzaski oraz tupot stóp i do sali zaczęli się schodzić uczniowie. Byli to głównie chłopcy. Duzi chłopcy, prawie dorośli mężczyźni, z ostatniej klasy liceum. Nosili swetry, garbili się i trzymali ręce w kieszeniach. Beth zastanawiała się, gdzie ma usiąść. Ale przecież nie może siedzieć, jeśli ma grać ze wszystkimi, będzie musiała przechodzić od szachownicy do szachownicy.
– Hej, Allan. Uważaj na nią! – zawołał jeden z chłopców, wskazując kciukiem Beth.
Nagle ujrzała siebie jako małą, nieważną dziewczynkę – nieładną brązowowłosą sierotę w brzydkich, sierocińcowych ciuchach. Była o połowę mniejsza od tych bezczelnych, nonszalanckich, głośnych chłopaków w kolorowych swetrach. Poczuła się bezsilna i głupia. Ale kiedy znów spojrzała na szachownice z bierkami ustawionymi w znajomym szyku, nieprzyjemne uczucie osłabło. Może i była nie na miejscu w tym publicznym liceum, ale te dwanaście szachownic to był jej teren.
– Proszę o zajęcie miejsc i zachowanie ciszy – powiedział zaskakująco władczym tonem pan Ganz. – Charles Levy siada przy pierwszej szachownicy, bo jest naszym najlepszym zawodnikiem. Pozostali mogą usiąść, gdzie chcą. Żadnych rozmów w czasie gry.
Natychmiast zapadła cisza i wszystkie oczy skierowały się na Beth. Wytrzymała te spojrzenia, czując w sercu przypływ czarnej jak noc nienawiści.
– Ja zaczynam? – spytała pana Ganza.
– Przy pierwszej szachownicy.
– A potem przechodzę do następnej?
– Właśnie tak.
Uświadomiła sobie, że nawet jej nie przedstawił. Podeszła do pierwszej szachownicy, gdzie po stronie czarnych siedział Charles Levy. Zagrała pionem na e4.
Zaskoczyło ją, jak słabo grają. Wszyscy. Dopiero zaczynała, a już rozumiała szachy lepiej niż oni. Zostawiali odstałe piony, narażali swoje figury na widełki. Niektórzy próbowali zastawiać prymitywne pułapki matowe. Odpędzała je jak muchy. Przechodziła od szachownicy do szachownicy energicznym krokiem, ze spokojnym żołądkiem i pewną ręką. Wystarczało jej kilka sekund, by zgłębić pozycję i odnaleźć właściwe posunięcie. Jej ruchy były szybkie, zdecydowane i zabójcze. Podobno Charles Levy był najlepszy. W dwunastu ruchach zdominowała jego figury, tak że nie miały szansy się uwolnić; w sześciu następnych dała mu mata na ósmej linii wieżą i skoczkiem.
Jej umysł był krystalicznie czysty, dusza śpiewała słodko językiem szachów. Pachniało kredowym pyłem, buciki Beth skrzypiały, gdy przechodziła wzdłuż stołów. W sali panowała zupełna cisza i Beth intensywnie czuła swoje skoncentrowane jestestwo: małe, silne i panujące nad sytuacją. Na dworze świergotały ptaki, ale ona ich nie słyszała. W środku byli gapiący się na nią ludzie. Uczniowie przychodzili z korytarza, stawali pod ścianami i przyglądali się, jak nieładna dziewczynka z sierocińca na obrzeżach miasta przesuwa się od gracza do gracza, emanując skoncentrowaną energią jak Cezar na polu bitwy, jak Pawłowa w blasku scenicznych reflektorów. Obserwowało ją kilkunastu chłopców. Niektórzy uśmiechali się kpiąco i ziewali, ale inni wyczuwali jej siłę – coś, czego w tej starej, zmęczonej klasie szkolnej w całej jej długiej historii jeszcze nigdy nie było.
To, co robiła, w gruncie rzeczy było banalne, ale energia jej zdumiewającego umysłu aż trzeszczała i ci, którzy umieli słuchać, słyszeli. Posunięcia Beth iskrzyły się od tej energii. W ciągu półtorej godziny wygrała wszystkie partie bez jednego fałszywego czy zbędnego ruchu.
Rozejrzała się wokół siebie. Obok szachownic leżały kupki zbitych bierek. Kilku uczniów gapiło się na nią, ale większość unikała jej wzroku. Rozległy się pojedyncze oklaski. Poczuła, że się rumieni; coś w niej rozpaczliwie nie chciało oderwać się od szachownic, od zastygłych na nich martwych pozycji. Nie pozostało już nic do zrobienia. Znów była małą dziewczynką niewładającą żadną siłą.
Pan Ganz wręczył jej dwufuntowe pudełko czekoladek Whitman’s i zaprowadził do samochodu. Shirley bez słowa dosiadła się na tylną kanapę, pilnując, żeby broń Boże nie dotknąć Beth. Cała droga do Methuen upłynęła w milczeniu.
O piątej po południu w sali nauki własnej nie dawało się wytrzymać. Spróbowała grać w szachy w wyobraźni, lecz po emocjach przeżytych w liceum nagle wydało jej się to nudne. Usiłowała pouczyć się geografii, ponieważ następnego dnia miała być klasówka, ale podręcznik składał się z prawie samych obrazków, a obrazki niczego jej nie mówiły. Jolene nie było w sali. Beth bardzo chciała się z nią zobaczyć, zapytać, czy ma więcej tabletek. Co chwila dotykała kieszonki bluzki z zabobonną nadzieją, że namaca twardą powierzchnię pigułki. Ale kieszonka pozostawała pusta.
Kiedy Beth przyszła na kolację, Jolene była już w stołówce i jadła spaghetti. Beth podeszła do niej z tacą przed pójściem po swoją porcję. Razem z Jolene siedziała inna czarnoskóra dziewczynka. Samantha, nowa. Rozmawiały.
– Masz jeszcze? – zapytała bez wstępów.
Jolene z niezadowoleniem pokręciła głową.
– Jak się udał popis? Dobrze ci poszło? – zapytała po chwili milczenia.
– Tak – odparła Beth. – Nie masz ani jednej?
– Słonko – Jolene odwróciła się do niej plecami – nie chcę więcej o tym słyszeć.
W sobotnie popołudnie oglądali w bibliotece Szatę, bardzo podniosły obraz z Victorem Mature’em w roli głównej. Ciało pedagogiczne Methuen siedziało osobno w wydzielonym tylnym rzędzie pod drżącym rzutnikiem, nie spuszczając wzroku z ekranu. Przez pierwsze pół godziny Beth prawie nie otwierała zaczerwienionych, piekących oczu. Z czwartku na piątek nie spała w ogóle, a z piątku na sobotę udało jej się zdrzemnąć najwyżej godzinę. Czuła supeł w żołądku i posmak octu w przełyku. Kuliła się na rozkładanym krzesełku z ręką w kieszeni spódnicy i muskała palcami schowany tam rano śrubokręt. Po śniadaniu wśliznęła się do warsztatu stolarskiego chłopców i zabrała go ze stołu. Nikt jej nie widział. Ścisnęła go teraz w dłoni, aż