Magiczne chwile w Pensjonacie Leśna Ostoja. Joanna Tekieli. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joanna Tekieli
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Любовно-фантастические романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8195-366-5
Скачать книгу
w kościele spotkamy. Poszłam, usiadłam obok niego w ławce, zerknęłam i uśmiechnęłam się zachęcająco, a on zrobił minę, jakby go ząb rozbolał albo jakieś rozwolnienie brało…

      – E, może ci się tylko tak zdawało?

      Leokadia wzruszyła ramionami.

      – No, w każdym razie, jak żeśmy wychodzili, to specjalnie szłam wolno, żeby być obok niego. Myślałam, że nawet coś z tego wyjdzie, bo szliśmy razem przez chwilę i nagle on zapytał, czy mnie podwieźć do domu na motorze. Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że wieczór taki piękny, to wolałabym spacer, i wiesz, co on wtedy zrobił?

      – Co? – zaciekawiła się Kazia.

      – Wsiadł na motor i pojechał do domu! No sama powiedz, każdy by się domyślił, że proponuję mu wspólną przechadzkę, nie?

      Kazia skleiła ostatniego pierożka i wstała, żeby sprawdzić, czy woda w wielkim garnku już się gotuje.

      – Ja bym się domyśliła – odpowiedziała, patrząc przez ramię na Leokadię. – Ale wiesz, Władek to chłop, a z nimi to nigdy nic nie wiadomo…

      – Ano właśnie! A wczoraj to już zupełnie nie wiem, o co mu chodziło – stwierdziła Leokadia, stając obok przyjaciółki i wrzucając do garnka po jednym pierogu. – Spotkałam go w sklepie, no i przyznam, że trochę języka w gębie zapomniałam, bo musiał wcześniej być u fryzjera i wyglądał tak jakoś… No, inaczej. Przystojny był, jak nigdy!

      – O matko, jak tyś zapomniała języka w gębie, to musiał naprawdę dobrze wyglądać!

      – No, żebyś wiedziała! Oczy mu tak jakoś błyszczały, i w ogóle… Jakbym go pierwszy raz widziała! – rozmarzyła się na to wspomnienie. – Ale nie chciałam tak przejść bez słowa, bo on mi tylko głową kiwnął, jak zwykle, więc mówię do niego, że taki z niego dobry gospodarz, co i zakupy zrobi, i co trzeba do domu przyniesie, a w niego jakby piorun strzelił! Zbladł, poczerwieniał – i poleciał Bóg wie gdzie…

      Kazia bezradnie rozłożyła ręce.

      – Nie wiem, o co mu może chodzić, Leosiu – powiedziała, wycierając do sucha stół, na który po paru minutach zaczęła wykładać ugotowane pierogi.

      – Tak krótko je gotujesz? – zdziwiła się Leokadia, na chwilę odwracając uwagę od swoich kłopotów sercowych.

      – Zaraz je na mróz wystawię, poleżą parę dni, a dopiero w samą Wigilię porządnie ugotuję. Teraz chodź, niech sobie schną, a my się napijemy nalewki.

      Przeszły do pokoju i Kazia postawiła na stole butelkę i dwa kieliszki. Leokadia zapatrzyła się na kolorową podłaźniczkę zawieszoną pod sufitem. U nikogo innego nie widziała tej starodawnej ozdoby, ale u Kazi zawsze pojawiała się na święta, chociaż i choinkę przyjaciółka przystrajała, ale to dopiero w wigilijny poranek. Podłaźniczkę natomiast przygotowywała zwykle już na początku adwentu. Jodłowe gałązki, pomiędzy którymi wisiały jabłka, kolorowe bibułki, słomiane gwiazdki i złocone orzechy, wyglądały pięknie, przyciągały wzrok i pachniały w całym pokoju.

      – Lubię u ciebie te dawne ozdoby – powiedziała Leokadia. – Nawet się zastanawiam, czy i u mnie takiej podłaźniczki nie zamocować, bo naprawdę ładnie to wygląda. Nawet chyba ładniej niż te nowoczesne lampki, co nam moja kuzynka z Ameryki przysłała.

      – Nowoczesność nowoczesnością, a ja uważam, że nie wszystko, co stare, trzeba od razu rzucać w kąt i zapominać – odparła Kazia. – Moja prababcia zawsze podłaźniczkę wieszała, a ja jako dziecko bardzo to lubiłam. Babcia i mama zarzuciły ten zwyczaj, więc zdecydowałam, że gdy pójdę na swoje, wrócę do niego. No i wróciłam! A co do Władka, to tak sobie myślę, że on się z moim Staszkiem koleguje, to może ja go podpytam? Albo mu szepnę, żeby Władkowi jakoś tam odwagi czy rozumu dodał?

      Leokadia energicznie pokręciła głową i dla wzmocnienia efektu pomachała gwałtownie obiema rękami.

      – O, tylko nie to! – zawołała. – Żeby mi potem z litości jakieś randki proponował? Nie ma mowy! Muszę mieć pewność, że on naprawdę się we mnie kocha, a nie że powie tak czy siak, bo go kolega podpytywał. Albo pomyśli, że mi jakoś tak strasznie na nim zależy…

      – Ale…

      – Kazia! Przyrzeknij, że nic Staszkowi nie powiesz!

      – Dobrze, nie powiem, skoro nie chcesz, ale ja uważam…

      – No, to będę już leciała, bo wiatr coraz bardziej dmucha! Jutro do ciebie zajrzę, to może mi pokażesz, jak te aniołki dziergasz?

      – Zajrzyj, najlepiej z rana!

      Leokadia założyła na siebie wszystkie warstwy ubrań i zniknęła w ciemnościach, a Kazia otuliła się ciepłym szalem i wyszła przed dom, żeby schować pierogi w stojącym w śniegowej zaspie wielkim garnku, zabezpieczonym tak, żeby nie miały szans dobrać się do jego zawartości żadne zwierzęta. Potem podeszła do szopy.

      „Cóż ten Staszek tam tak długo siedzi?” – myślała. „Chyba na całą zimę drewna zdążył narąbać!”.

      Już miała wejść do środka, gdy usłyszała dwa męskie głosy i coś ją tknęło. Przysunęła się bliżej drzwi. Tak! To był głos Władka, o którym przed chwilą z Leośką rozmawiały. Żalił się Staszkowi! Kazia, choć nie lubiła podsłuchiwać, nastawiła uszu, rozgrzeszając się w duchu, że to dla dobra przyjaciółki.

      – Ja już nie wiem, Stachu, nie mogę tak dłużej! Serce mi się do niej wyrywa, a ona mnie jak psa traktuje i kpi sobie! Wczoraj ją w sklepie spotkałem, a akurat od fryzjera wracałem, ogolić się kazałem i ostrzyc, żeby na święta jakoś wyglądać. No i tylko parę groszy mi w kieszeni zostało, tyle akurat, żeby chleb kupić. Idę z tym jednym małym chlebem, a Leośka gapi się na mnie tak jakoś dziwnie i jak nie wypali, że niby taki ze mnie gospodarz dobry, że zakupy zrobię i wszystko, co trzeba, do domu przyniosę! No, sam powiedz, czemu ona taka złośliwa? Kiedyś taka nie była!

      Staszek nic nie powiedział, ale Kazia dobrze go znała, więc wyobraziła sobie, jak wzrusza ramionami i drapie się po głowie.

      – A w poniedziałek w kościele też miałem z nią niezłą przeprawę – przypomniał sobie Władek. – Akurat od wójta po młóceniu wracałem, długo nam zeszło, przebrać się nie zdążyłem, ale pomyślałem sobie, że dzień powszedni, to nikt nie będzie wydziwiał, że w starym, powycieranym kożuchu jestem, a do spowiedzi iść chciałem. Siedzę w ławce po spowiedzi, a tu koło mnie Leosia usiadła, popatrzyła i nagle tak jej się śmiać zachciało, że aż poczerwieniała. Jak nic, z tej mojej starej kapoty!

      – E, chyba trochę przesadzasz!

      – Gdzie tam! Zresztą, słuchaj dalej! Wychodzimy potem z kościoła, ona idzie obok mnie i tak jakoś zerka, no to pytam, czy jej nie podwieźć motorem do domu. Od dwudziestu minut się zbierałem, żeby ją o to zapytać! I wiesz, co mi powiedziała?

      – No, co?

      – Że wieczór taki piękny, to lepiej się przespacerować.

      – To chyba dobrze. I poszliście razem?

      Kazia z uznaniem pokiwała głową, zadowolona, że jej mąż jednak nie jest taki niedomyślny jak Władek, a potem znów nastawiła uszu.

      – Jak: razem?! – odpowiedział wzburzony Władek. – Nie chciała jechać, to nie. Do domu żem pojechał. Sam. No, co tak patrzysz?

      – A bo mnie się widzi, że ona cię na ten spacer wyciągnąć chciała…

      – Co ty gadasz?! Ona ze mną? Przecież ja dobrze wiem, że to dla mnie za wysokie progi: ładna, bogata, syn sołtysa się koło niej kręci. Gdzie by na takiego jak ja gołodupca popatrzyła? Jeszcze w tej