Przycupnęli w krzakach i zapatrzyli się w zarośla naprzeciwko. Przez kilkanaście minut nic się nie działo i oboje poczuli, że z zimna kostnieją im palce u stóp. Próbowali lekko nimi poruszać w butach, żeby choć trochę pobudzić krążenie, ale niewiele to pomagało. Mróz ogarniał ich ze wszystkich stron, szczypiąc w policzki, kłując ostrymi igiełkami w oczy i usta, wdzierając się pod ubranie.
– Chyba nic z tego nie będzie – szepnęła Emilka, a Piotrek jej przytaknął. Też czuł się zziębnięty i miał już dość tkwienia w tych krzakach.
– No to chodźmy… – zaczął, ale w tym momencie zarośla naprzeciwko zaszeleściły, zatrzęsły się i słychać było wyraźnie, że coś się przedziera w ich kierunku.
Wstrzymali oddechy i zamarli w oczekiwaniu. Coś się skradało i było coraz bliżej. Krzaki trzęsły się coraz mocniej, trzasnęła jakaś gałązka, usłyszeli sapanie i nagle z kępy zarośli wyłonił się czarny nosek. Węszył przez chwilę, a potem schował się z powrotem.
„To chyba nie ryś” – zdążyła pomyśleć Emilka i wówczas z krzaków wyłonił się w całej okazałości wspaniały rudy lis.
Szybko przełknęli rozczarowanie, bo zwierzę było przepiękne: grube zimowe futerko, gęsta ruda kita, bystre oczka rozglądające się na wszystkie strony i długi pyszczek, zbliżający się ostrożnie do pachnącej kaszanki.
„Jaki cudny!” – pomyślała podekscytowana dziewczyna. Odnalazła dłoń Piotra i ścisnęła ją, a on odwzajemnił uścisk i uśmiechnął się, nie spuszczając oka z liska.
Lis chwycił przynętę i umknął w krzaki, ale po chwili wyszedł jeszcze raz i obwąchał całą okolicę, jakby miał nadzieję, że znajdzie gdzieś jeszcze podobny smakołyk. Kiedy przekonał się, że niczego więcej nie ma, zniknął w zaroślach. Dopiero teraz młodzi badacze życia zwierząt spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, wciąż trzymając się za ręce.
– Śliczny był! – westchnęła z zachwytem Emilka.
„Ty jesteś śliczna” – chciał powiedzieć Piotr, ale się nie odważył. Popatrzył tylko na nią i pokiwał głową z entuzjazmem.
– Co prawda to nie ryś, ale musi nam wystarczyć – odpowiedział. – Chodźmy, bo zaraz chyba przymarzniemy tutaj do ziemi i będziemy musieli zostać aż do wiosny.
Rozdział 5
Wracali przez las potwornie zmarznięci, ale zadowoleni, że ich wyprawa nie była na marne. Kiedy znajdowali się w połowie drogi do Leśnej Ostoi, niebo przysłoniły gęste ciemne chmury i zaczął prószyć śnieg. Najpierw był to taniec śnieżynek, powolny, łagodny, sprawiający, że cały świat zdawał się spokojniejszy, pogrążony w półśnie; po chwili jednak śniegowych gwiazdek zrobiło się znacznie więcej, zawirowały w powietrzu, niesione coraz silniejszymi podmuchami wiatru. Gdy Emilka i Piotr weszli już do dworskiego ogrodu, rozpętała się prawdziwa śnieżyca.
– Ale zamieć! – zawołała Emilia i wbiegła pod rozłożystą jabłonkę, która rosła w głębi ogrodu.
Duże drzewo stało w otoczeniu trzech sosen, więc wszystkie razem dawały niezłą ochronę, co młodzi ludzie odkryli jeszcze latem, gdy złapała ich prawdziwa ulewa. Przeczekali wtedy nawałnicę, siedząc wygodnie w otulinie drzew i przyglądając się białej ścianie deszczu, która zawładnęła światem. Teraz też schronili się w zacisznym zakątku i patrzyli na ogród Leśnej Ostoi i powiększającą się z każdą chwilą warstwę śniegu. Wiatr wył i zawodził przejmująco, giął gałęzie drzew, zrzucając wokół wielkie białe czapy.
– Jak już jest tyle świeżego śniegu, to ulepmy bałwana! – zawołał Piotrek. – Przed każdym domem w Drzewiu jakiś stoi, tylko tutaj nie ma!
– Dobrze! – odpowiedziała Emilka, choć wydawało jej się, że są już o wiele za duzi na takie zabawy. Jednak myśl, że dzięki temu jeszcze choć przez kilkanaście minut będą razem, sprawiła, że dziewczyna przestała dbać o to, czy komuś wyda się to dziecinne.
Wzięli się do pracy, nie zwracając uwagi na to, że obojgu marzną dłonie, a śnieg sypie coraz bardziej intensywnie – tak że właściwie nie widać już niczego wokół. Gęsta biała zasłona oddzieliła ich od reszty świata – zniknął dwór Leśna Ostoja, zniknął ogród, zniknęło Drzewie. Była tylko ta jabłonka, ich dwoje i coraz większa biała postać, którą wspólnie lepili.
– To będzie twój wymarzony książę, którego ożywi jeden pocałunek! – uznał Piotr, lepiąc miecz i tarczę dla bałwana. – Bohaterski, rycerski, szlachetny, będzie cię bronił przed wrogami.
Emilka popatrzyła na niego poważnie i powiedziała tak cicho, że musiał się ku niej pochylić, by usłyszeć:
– Ja wcale nie marzę o księciu. A bohaterskiego rycerza już znalazłam i innego nie chcę. Chociaż nie jestem pewna, czy on chce być moim rycerzem…
Piotr zastygł w bezruchu i wstrzymał oddech. Śniegowy miecz wysunął mu się z ręki i rozpadł na drobne kawałki, ale on nawet tego nie zauważył. Patrzył na dziewczynę swoich marzeń, która stała tuż obok, zaczerwieniona nie tylko od mrozu, ale też z emocji, nagle onieśmielona i niepewna. Długie rzęsy rzucały cienie na jej policzki, czerwone usta drżały.
– Emilko – wykrztusił Piotr. – Czy ty… O kim ty mówisz?
Podniosła na niego udręczone spojrzenie i westchnęła.
– A jak myślisz? – zapytała. – Jeśli się nie domyślasz, to straszny z ciebie bałwan… Niepotrzebnie lepiliśmy drugiego!
Patrzył na nią przez chwilę, wstrzymując oddech, jakby bał się, że jakieś słowo czy gest spłoszy ten niezwykły moment. Ona jednak nadal stała naprzeciwko niego, a w jej spojrzeniu widział to wszystko, czego nie potrafiła wyrazić słowami.
– Jeden pocałunek może sprawić, że zmądrzeję – odpowiedział cicho, robiąc krok w jej stronę.
Nieśmiało pochylił się ku niej, wciąż jeszcze nie dowierzając, że to dzieje się naprawdę, wciąż jeszcze niepewny, czy ona za chwilę nie powie: „Czyś ty zwariował, Piotrek?!”. A jednak nic takiego się nie stało. Emilka uniosła ku niemu twarz i rozchyliła usta. Najpierw zetknęły się ich nosy, a zęby zadzwoniły o zęby. Roześmiali się i ten wspólny śmiech sprawił, że opadło z nich zdenerwowanie i niepewność. Druga próba udała się znacznie lepiej – usta się zetknęły i Piotr poczuł słodki zapach włosów Emilki, miękkość jej warg, delikatność skóry. Emilka zamknęła oczy i ze wzruszeniem przeżywała swój pierwszy pocałunek. Piotr, choć zdarzało mu się już całować różne dziewczyny, czuł, że tym razem to coś zupełnie innego. Tutaj nie chodziło o zabawę, ciekawość czy naśladowanie kolegów – to była prawdziwa potrzeba serca i dla niego także było to nowe przeżycie.
– Kocham cię, Emilko – wyszeptał prosto w jej usta, a ona przytuliła się do niego ze wszystkich sił i znów zwarli się w pocałunku.
Tymczasem zamieć ucichła, ustępując miejsca delikatnie tańczącym w powietrzu pojedynczym płatkom śniegu. Wiatr pognał czarne chmury gdzieś dalej i nad Drzewiem nieśmiało błysnęło słońce.
– Emilko! – Od strony dworku rozległ się zaniepokojony głos Marii Drzewieckiej, która od kilkunastu minut tkwiła przy oknie, martwiąc się o córkę. Niby wiedziała, że Emilka potrafi o siebie zadbać, ale szalejąca nad Drzewiem śnieżyca była tak potężna, że wywołała w niej jakiś pierwotny strach i przeczucie nadchodzącego nieszczęścia.
Młodzi