Po południu wyrwała się na chwilę z domu, żeby zrobić spacer po wsi – miała nadzieję, że spotka Władka, ale nigdzie go nie było. Przeszła nawet pod jego domem, ale nie paliło się tu żadne światło i nawet motoru nie było widać. Wróciła więc do siebie, smętna i przygaszona. Teraz już nie była taka pewna, czy jej intryga to był dobry pomysł.
„A, to wszystko przez Kazię i te jej rady!” – utyskiwała, nie pamiętając już, że przyjaciółka właśnie odradzała jej te dziwne podchody.
Przebrała się w najładniejszą sukienkę i zeszła do pokoju gościnnego, żeby się upewnić, czy wszystko wygląda jak należy. Wyglądało! Koronkowa firana, śnieżnobiała i wykrochmalona, wisiała w oknie, które wczoraj szorowały z mamą wodą z octem, mimo zimna. Warto było się napracować, bo w czystej szybie odbijały się lampki choinkowe, podkreślając piękne wzorki wymalowane przez mróz.
„Ślicznie!”.
Naprzeciwko okna stała duża jodła. Tata przyniósł z piwnicy pudła z bombkami, ale dekorowanie zostawił kobietom, uznając, że nie jest to zajęcie dla prawdziwego mężczyzny.
„I dobrze, bo znając tatę, pozakładałby wszystkie bombki na jedną gałąź, żeby się nie namęczyć”.
Leokadia i mama postarały się, żeby drzewko pięknie i nowocześnie się prezentowało. Wzgardziły starymi bombkami i słomianymi aniołkami, a zamiast nich ubrały choinkę w nowe ozdoby, które dostały pocztą od kuzynki z Ameryki. Miały wymyślne wzory i odważne, nasycone barwy.
„Chyba u nikogo nie ma takich!” – myślała z dumą Leokadia, patrząc na bajecznie kolorowe duże bombki (dwie potłukły się podczas transportu, ale Leokadii udało się je zlepić i te naprawiane powiesiły z tyłu) i małe lampki w kształcie gwiazdek. Na wszystko rzuciły włosy anielskie.
Pośrodku pokoju królował stół nakryty białym obrusem, na którym stały talerze dla siedmiu osób – gospodarzy, trojga zaproszonych gości (po ogłoszeniu zaręczyn mama uznała, że wypada zaprosić przyszłego męża i jego rodziców na kolację wigilijną) i jednego niespodziewanego wędrowca, jak nakazywała tradycja.
„Szkoda, że to Kazik z rodzicami ma przyjść, a nie Władek” – westchnęła Leokadia, jednocześnie czując ukłucie wyrzutów sumienia, bo widziała, że Kazik darzy ją szczerym uczuciem.
W centralnym punkcie stołu palił się duży mosiężny świecznik z grubymi, białymi świecami, które dawały przyjemne, ciepłe światło. Płomyki zafalowały od westchnienia i na ścianie zatańczyły dziwaczne cienie. Leokadia pobiegła do swojego pokoju i przyniosła stamtąd wazonik z kwitnącymi gałązkami wiśni. „Będą ładnie wyglądać na stole wigilijnym!” – uznała.
Rzeczywiście prezentowały się bardzo elegancko wśród używanych tylko kilka razy w roku talerzy i sztućców. Czegoś jej jednak ciągle brakowało i stół wydawał się jakiś smutny, więc przyniosła gałązki, z których miała zrobić podłaźniczkę, i po prostu poukładała je na obrusie, a pomiędzy nimi położyła jabłka.
– A co ty, Leosia, takie cuda wyprawiasz i jakieś wiechcie na stół kładziesz?! – Mama stanęła w drzwiach ze zmarszczonymi brwiami. – Jeszcze mi obrus od tych gałęzi poplamisz!
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo rozległ się warkot i na podwórko wjechał samochód sołtysa, ojca Kazika. Mieszkali blisko Leokadii, ale przecież nie po to – jako pierwsi we wsi – kupili samochód, żeby teraz na piechotę chodzić.
Obie kobiety wyszły do sieni, żeby powitać gości. Z samochodu wyłonił się także tata Leokadii, wystrojony w nowy garnitur. Najwyraźniej sołtys podwiózł go po spotkaniu świątecznym. Goście również prezentowali się bardzo elegancko i Leokadia musiała przyznać, że jej chwilowy narzeczony jest naprawdę przystojny.
– Jak pięknie udekorowany pokój! – zachwyciła się przyszła teściowa, po czym umieściła pod choinką trzy paczuszki.
Teraz dopiero Leokadia uświadomiła sobie, że nic nie przygotowała dla Kazika i jego rodziców. Spojrzała z paniką w oczach na mamę, ale ta uspokajająco mrugnęła i wskazała jej na małe pudełeczka, które tuż przed przybyciem gości zdążyła położyć pod drzewkiem. Jak się później okazało, umieściła w nich część darów, jakie otrzymali w paczce od kuzynki – eleganckie chusteczki do nosa dla sołtysa, wykwintne czekoladki z likierem dla jego żony oraz piękny szalik dla Kazika.
Dzielenie się opłatkiem przebiegło trochę niezręcznie, bo wszyscy byli skrępowani. Tylko Kazik, któremu oczy aż błyszczały ze szczęścia, przytulił do siebie narzeczoną i wyszeptał jej wprost do ucha życzenia, od których się cała zarumieniła.
Usiedli potem przy stole i zaczęli kolację, ale Leokadia ledwie mogła cokolwiek przełknąć. Teraz dopiero uświadomiła sobie, jak trudno będzie to wszystko odkręcić! Kazik patrzył na nią rozkochanym wzrokiem, rodzice ustalali szczegóły wesela, przyszła teściowa zachwalała pyszne jedzenie i komplementowała piękny strój Leosi, a ona sama kuliła się ze strachu na myśl o tym, jakiego narobiła zamieszania.
„Co ja zrobiłam?! Jak ja im potem powiem, że to było tak tylko na niby?! Sołtysowa obgada mnie przed całą wsią!”.
Jakby mało było tych zmartwień, doszedł jej do tego lęk o Władka, którego nie spotkała od dnia, gdy ogłoszono ich zapowiedzi.
„A jeśli sobie coś zrobił?! Mało to się słyszy o takich, co ich zawód miłosny do samobójstwa popchnął?”. Ta myśl sprawiła, że łzy napłynęły jej do oczu, choć jednocześnie poczuła w sercu dumę, że wywołuje aż tak silne emocje u mężczyzn. Natychmiast zganiła się za tę próżność.
„Idiotka ze mnie! Nie daruję sobie, jeśli on naprawdę…” – nawet bała się dokończyć.
Zafrasowana Leokadia prawie przegapiła moment rozdania prezentów. Mama musiała ją dwa razy szturchnąć, żeby wreszcie spojrzała na pakunek z jej imieniem, który tata, jako gospodarz, wyciągnął spod choinki. W środku znalazła kolczyki i wisior do kompletu z pierścionkiem zaręczynowym i aż jej dech zaparło, gdy pomyślała, ile to musiało kosztować i jak wiele Kazik sobie obiecywał po tej jej niefortunnej zgodzie… Żal jej się zrobiło chłopaka, który patrzył na nią z takim oddaniem i wzruszeniem i trzęsącymi się rękami zapinał jej łańcuszek, odgarniając przy tym włosy. Chciał ją potem pocałować, ale w tym momencie rozległy się za oknem śmiechy i gromkie śpiewy, a po chwili do domu ktoś zastukał.
„Władek!” – pomyślała z nadzieją Leosia, ale szybko zrozumiała, że to kolędnicy.
Poprzebierani za śmierć, Heroda, niedźwiedzia, turonia, kozę, diabła i pastuszków, wędrowali od domu do domu, śpiewając, żartując i składając gospodarzom życzenia. Mama Leokadii wpuściła ich do pokoju i wszyscy przyglądali się krótkiej inscenizacji, a Leosia, korzystając z zamieszania, wyszła do ciemnej sieni, żeby odetchnąć trochę i zastanowić się nad tym, co robić dalej. Nie było jej jednak dane zaznać spokoju, bo nagle w ciemnościach objęły ją czyjeś mocne dłonie, a potem poczuła na ustach gorący pocałunek, choć ten, który ją całował, miał zmarzniętą twarz i wręcz lodowaty nos. Ach, jaki to był pocałunek! Leokadii aż zakręciło się w głowie i choć powinna odepchnąć natręta, jej ręce splotły się na jego karku, a usta wyszły naprzeciw jego wargom. Straciła poczucie czasu, nie wiedziała, jak długo tak stali, aż znów rozległy się śmiechy i śpiewy, mężczyzna wypuścił ją z objęć i zniknął w ciemnościach za progiem.
– Zaczekaj! – wyrwało się Leokadii i chciała za nim pobiec, ale grupa kolędników wkroczyła do sieni, a obok Leosi znalazł się Kazik.
– Dobrze się czujesz, kochanie? – zapytał z czułością, a ona nie była w stanie wykrztusić odpowiedzi, więc tylko kiwnęła głową, choć do oczu