– Zobaczymy się jutro o dziesiątej – powiedział i mocno ją przytulił.
Jeszcze nie zdążył wyjechać autem spomiędzy zabudowań Cymanowskiego Młyna, a już tęsknił.
Chociaż po powrocie do domu Kostuch był głodny jak sam diabeł, pierwsze, co zrobił, to włączył elektryczny grzejnik w kuchni. W pomieszczeniu znajdowała się stara wersalka i Adam postanowił, że właśnie na niej spędzi najbliższe noce. Nie było sensu ogrzewać całego domu dla jednej osoby, zwłaszcza że weekend w Cymanowskim Młynie zapowiadał się pracowicie, a Karolina wolne dostanie na pewno najwcześniej w niedzielę po południu.
Farelka miała już swoje lata, ale wciąż działała bez zarzutu, więc po chwili niewielka kuchnia nagrzała się na tyle, by Adam mógł zdjąć kurtkę. Wcześniej postawił wodę na gazie. Na mniejszym palniku czajnik, a na drugim – wypełniony po brzegi duży garnek, żeby mieć chociażby letnią wodę do umycia po robocie.
Pół godziny później Kostuch był już umyty i najedzony. Zmniejszył grzanie na pół gwizdka i postanowił jednak rozpalić pod kuchnią. Pierzynę miał ciepłą, ale jednak noc zapowiadała się całkiem mroźna. W szparach między balami, z których zbudowany był stary budynek, z cichym skowytem hulał wiatr.
– Przydałoby się ocieplić chałupę – mruknął Adam, siadając za stołem z drugim kubkiem gorącej herbaty. Sięgnął po suche ciastko, które jakimś cudem nie skusiło jeszcze szukających teraz schronienia i pokarmu polnych myszy. – Nie pozwolę, żeby Karolina mieszkała w takich warunkach.
Z Karoliną Jereczek znali się od dziecka. Ona była trzy lata młodsza i tak śliczna, że Kostuchowi w życiu nie przyszło do głowy, iż mógłby się ubiegać o jej względy. Wysoka, szczupła, zawsze dumnie wyprostowana. Patrzyła na świat optymistycznie tymi swoimi intensywnie zielonymi oczyma spod szopy ciemnobrązowych prostych włosów. Życie jej nie oszczędzało, ale ona się nie poddawała. Od kiedy Adam pamiętał, nie bała się żadnej pracy. Pewnie chętnie by się wyrwała z Cyman i gdyby nie sytuacja rodzinna, najpewniej by stąd uciekła gdzie pieprz rośnie. Nie chciała jednak zostawić rodziców. Matka nigdy nie pracowała zawodowo, a ojciec, gdy był jeszcze w sile wieku, stracił obie nogi w wypadku na przejeździe kolejowym, więc oboje utrzymywali się z jego renty i lichych zasiłków. Przy tacie było sporo pracy, więc zdobywanie dodatkowych dochodów spadło na jedyną córkę. Jej szarpanina z dorywczymi pracami i dorabianiem na pół etatu w Kościerzynie skończyła się w chwili, gdy spokrewniona z Jereczkami Wentowa zatrudniła dziewczynę i zaczęła traktować niemal jak córkę. Właścicielka jedynego sklepu w Cymanach miała wprawdzie dwoje dzieci, ale wyjechały do miast za lepszym życiem i to właśnie Karolina zawładnęła sercem sklepikarki.
– Suka – warknął Kostuch na wspomnienie spotkania w sklepie, wypluwając niechcący na obrus garść okruszków z ostatniego herbatnika.
Nie znosił Wentowej od momentu, gdy go zaszantażowała, a znienawidził przez to, że praktycznie przestał widywać Karolinę. Wcześniej, gdy akurat stała za ladą, wstępował do sklepu nawet po trzy razy dziennie. Nie to, żeby miał nadzieję, że zdobędzie jej względy. Po prostu uwielbiał na nią patrzeć i z nią rozmawiać.
Wielu było zalotników, nawet z innych miejscowości, ale Jereczkówna była wybredna i pozostała nieczuła na te podchody. Zaczęto już nawet szeptać, że być może coś z nią jest nie tak i że woli dziewczęta, ale wszystko zmieniło się, gdy Zawiślak zatrudnił ją w Cymanowskim Młynie. Adam zwietrzył w tym swoją szansę i gdy tylko poczuł sympatię dziewczyny, kuł żelazo, póki gorące. Ostatecznie kilka tygodni wcześniej zostali parą, a Kostuch poczuł, że nie wyobraża sobie życia bez Karoliny. Dochodziły go słuchy, że Wentowa jest przeciw niemu, że napuszcza ludzi, ale starał się na to nie zważać.
„Wszystko się jakoś ułoży – lubił wtedy myśleć. – Po śmierci mamy się ułożyło. Tamto, co musiałem zrobić na Mazurach, się nie wydało, to i z Karoliną się wszystko powiedzie”.
Już w październiku ubiegłego roku, kiedy dostał pracę w Cymanowskim Młynie, Adamowi zdawało się, że fortuna się do niego uśmiechnęła. Gdy zaczął być z Karoliną, był przekonany, że złapał Pana Boga za nogi.
Czasem zastanawiał się, co sprawiło te pozytywne zmiany. Jako synowi kobiety, która w Cymanach uważana była za osobę posiadającą konszachty z niezbyt czystymi mocami, trudno było Adamowi uwierzyć, że wszystko to było dziełem przypadku.
Stara Kostuchowa – jak nazywano jego matkę – w dniu śmierci wcale jeszcze nie była taka stara, ale przecież określenie „czarownica” zwykle kojarzy się z kobietą w podeszłym wieku. Ludzie trochę się jej bali, ale jak trzeba było przyjąć poród, okadzić mieszkanie przeciw złym duchom, a nawet podać jakieś ziołowe lekarstwo, nikt nie wahał się zapukać do niej z prośbą o pomoc.
„Czy możliwe jest, że pomaga mi z innego świata? – zapytał sam siebie Adam, leżąc pod pierzyną i czekając na przyjście snu. – Mimo że ją niechcący zabiłem, w końcu to jednak matka…”.
Nigdy mu się nie ukazywała ani nie straszyła go, gdy nocował z Karoliną. Uważał to za znak, że wybrał właściwą kobietę. Ale też od momentu, gdy Kostuch związał się z Jereczkówną, te wizyty były coraz bardziej dokuczliwe.
Adam przekręcił się na brzuch i poprawił poduszkę.
– Widocznie nie można mieć wszystkiego – powiedział cicho.
Pod kuchenną płytą głośno trzasnęło płonące polano. W sąsiednim pokoju ktoś cicho westchnął, a potem dał się słyszeć odgłos włączonego telewizora.
– Każdy zasługuje na szansę, mamo.
Telewizor ucichł.
Adam był przekonany o prawdziwości swoich słów. Starał się być dobrym człowiekiem. Dla wszystkich, nawet – choć wynikało to poniekąd z obaw – dla Wentowej. A przede wszystkim dla Karoliny. Chciał zostawić za sobą złą przeszłość, chciał swoim życiem odpokutować za to, co zrobił.
Domyślał się, że te wizyty matki związane były z tą pokutą. Ale miał też nadzieję, że wreszcie i one ustaną.
– Może gdy pobierzemy się z Karoliną…? – szepnął.
Nim zasnął, lodowaty powiew wiatru przecisnął się przez szparę w ścianie i pogładził jego rozgrzany policzek.
Kostuch ocknął się, leżąc na boku w pozycji embrionalnej, plecami do ściany. Jego ciałem wstrząsały dreszcze. Poczuł, że jest odkryty, więc w półśnie sięgnął ręką obok wersalki w poszukiwaniu pierzyny, ale jego dłoń napotkała tylko chłód pokrytej linoleum podłogi.
Otworzył oczy i omiótł wzrokiem kuchnię, która zdawała się migotać złotem. Dolne drzwiczki pod kuchenną płytą były uchylone. Zrozumiał, że to blask dogasających drew rzuca czerwonawożółte smugi na pomieszczenie, które zdawało się drgać w rytm tańczącego w palenisku powietrza. Dopiero wtedy Adam spojrzał do góry i zobaczył, że jego pierzyna wisi nieruchomo w powietrzu. Rozłożona i naciągnięta na wszystkich rogach. Gdy sięgnął w jej stronę, uniosła się o kilkanaście centymetrów i znów znieruchomiała.
Skrzypnęły drzwiczki od kredensu. Kostuch podążył tam wzrokiem, natychmiast rozpoznając przygarbioną sylwetkę