Długa noc w Paryżu. Dov Alfon. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dov Alfon
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Криминальные боевики
Год издания: 0
isbn: 9788381431842
Скачать книгу
wojennej, jedyna poza Orianą kobieta w pomieszczeniu, ze swobodą usiadła obok miejsca zarezerwowanego dla przewodniczącego zebrania. W białym mundurze przypominała pannę młodą. Po chwili do sali wszedł kierownik działu badań i bez ogródek zażądał, by się przesunęła. Dawni szefowie wywiadu spoglądali na zamieszanie z rzędów portretów na ścianie, bezpieczni w swojej czarno-białej powadze.

      Kiedy uczestnicy spotkania wreszcie usiedli, adiutant zaczął od sprawdzenia listy obecności. Ten szkolny rytuał tylko pogłębił infantylną atmosferę.

      – Dział bezpieczeństwa informacji?

      – Jest.

      – Wywiad powietrzny?

      – Jest.

      – Oddział wywiadowczy marynarki wojennej?

      – Jest.

      Jednostki z działu badań wywołał po numerach, a następnie przeszedł do jednostek gromadzących dane wywiadowcze – o dwóch z nich Oriana nigdy wcześniej nawet nie słyszała. Wśród zebranych znalazło się co najmniej trzech pracowników Mosadu.

      – Pięćset cztery?

      – Jest.

      – Osiem tysięcy dwieście?

      Tylko żółtodzioby tak to czytają. Ktoś bardziej otrzaskany powiedziałby „osiem dwieście”.

      – Jest.

      Wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę. Oriana miała wrażenie, że posyłane jej spojrzenia są nieco zbyt natarczywe. Niektórzy gapili się całkiem bez ogródek. Oren miał jednak inny problem.

      – To zebranie zwołane przez generała Rotelmanna. Wyraźnie poprosił o obecność szefa sekcji specjalnej osiem tysięcy dwieście.

      – W tej chwili szefa nie ma, kapitanie. Jestem jego zastępczynią i pełnomocniczką – odparła Oriana.

      Adiutant miał stopień kapitana – był zatem zaledwie o szczebel wyżej od niej – lecz ta pozycja dawała mu o wiele większą władzę. Oriana w kółko powtarzała w myślach sprawdzone rady. „Nie uśmiechaj się przepraszająco. Nie powtarzaj tego, co już raz powiedziałaś. Jeśli czekają na więcej informacji, to niech sobie czekają”.

      Adiutant pękł pierwszy.

      – Szefem sekcji specjalnej jednostki osiem tysięcy dwieście jest podpułkownik Szlomo Tiriani – oznajmił, rozglądając się za jej przełożonym. – Jest na urlopie?

      – Wczoraj został zwolniony ze służby – wyjaśniła Oriana. – Jego następca przechodzi właśnie szkolenie za granicą. Ma przejąć obwiązki po powrocie.

      – Sądziliśmy, że Tiriani się dziś pojawi – mruknął młody człowiek. Miał duże oczy i wargi układające się w kształt litery „o”, nawet kiedy się nie poruszały, jakby wciąż szukały piersi matki. Skrzydełka spadochroniarza na piersi dopełniały obrazu dziecka w przebraniu na bal purimowy.

      – Przykro mi, że moja obecność sprawiła panu taki zawód.

      Na sali rozległy się śmiechy, ale Oren szybko je uciszył. Dokończył sprawdzanie listy obecności, wstał, otworzył drzwi łączące salę z sąsiednim pomieszczeniem.

      – Wszystko gotowe! – zawołał.

      Rozdział 3

      Scena na Terminalu 2 lotniska Charles’a de Gaulle’a wymykała się spod kontroli. Komisarz Jules Léger z paryskiej policji kryminalnej chciał tylko, żeby ten dzień już się skończył.

      Głowa mu pękała. I to nie był taki stłumiony ból, który uprzejmie pozostaje z tyłu głowy, ani kacowy łomot, osładzany wspomnieniami zeszłej nocy. Nie głodowe łupanie, łagodzone nadzieją na porządny, sycący posiłek. A już na pewno nie był to ból mijający po niedługim czasie sam z siebie, jak po wypiciu granity w letnie popołudnie. O nie, ten okazał się bardzo konkretny, na skraju migreny. Miał wiele przyczyn, które komisarz Léger próbował teraz wyliczyć.

      Po pierwsze, niepodważalny i prosty fakt, że w jednym z najbezpieczniejszych miejsc w całej Francji, niecałe pół godziny po lądowaniu, zniknął pasażer.

      Po drugie, i to już czysta niesprawiedliwość, ta robota przypadła mu w udziale zupełnie przypadkowo. Dowódca policji lotniskowej wybrał się akurat na tygodniowy urlop, więc Léger dostał rozkaz przejęcia nadzoru nad działaniami pod jego nieobecność. Nie znał śledczych ani otoczenia. Próby zorganizowania czegoś przypominającego działania oddziału policji tylko pogarszały samopoczucie komisarza: jazgot syren kolidował z trzaskami odbiorników radiowych, bezlitośnie waląc Légera po skroniach.

      Po trzecie, wysoko na liście czynników wywołujących jego ból głowy znalazło się dwóch izraelskich funkcjonariuszy, którzy bez ostrzeżenia pojawili się na miejscu i zażądali uczestnictwa w przesłuchiwaniu świadków.

      Léger mgliście kojarzył tego o imieniu Chico, starszego faceta z rudą czupryną, niekoniecznie naturalną – przedstawiciela izraelskiej policji w Europie. Léger poznał go na zebraniach, gdy omawiano bezpieczeństwo instytucji izraelskich w Europie, ale z tego, co pamiętał, funkcjonariusz nigdy nie domagał się uczestnictwa w śledztwie.

      Drugi Izraelczyk w ogóle nie wyglądał jak policjant. Wysoki, w obcisłych czarnych dżinsach i białej koszuli, której cena zapewne przewyższała miesięczną wypłatę komisarza, z burzą czarnych, przetykanych srebrem włosów i niebieskimi oczami. Jego twarz wydawałaby się zbyt delikatna jak na mężczyznę, gdyby nie poprzeczna blizna na podbródku. Mężczyzna patrzył na Légera tak, jakby był przezroczysty. Komisarz w trakcie swojej kariery miał okazję trafić na kilku takich jak on, zwykle podczas spraw o oszustwa. Rozpoznał niewyraźny identyfikator Izraelczyka. Każdy tam taki miał: zalaminowana karta ze zdjęciem, które wyglądało na nieco zbyt świeże, a obok nazwisko i stopień wojskowy. Jeśli wierzyć dokumentowi, Léger miał do czynienia z pułkownikiem Zeevem Abadim. Urolog Légera też nazywał się Abadi, nie żeby ten fakt jakoś rozwiał jego podejrzenia. Na odwrocie karty widniał dumnie wyeksponowany symbol Państwa Izrael oraz prośba – po angielsku i francusku – do wszystkich funkcjonariuszy służb na całym świecie, by „służyli pomocą posiadaczowi niniejszej legitymacji”, definiowanemu po prostu jako „śledczy”.

      – Każdy mógłby sobie wydrukować coś takiego w domu – ocenił Léger, spoglądając Abadiemu w oczy. Wojskowy, pomyślał. Czyżby z wywiadu?

      – Znalazłem się w Paryżu częściowo przez przypadek – odparł tajemniczy Izraelczyk i włożył identyfikator z powrotem do portfela, jakby to stanowiło dostateczne wyjaśnienie.

      Jego francuszczyzna była powolna, lecz precyzyjna, niemal liryczna. Un peu par hasard, pomyślał komisarz, i tylko ból głowy przeszkodził mu w przypomnieniu sobie, czy to nie był czasem cytat z wiersza. Chciał zapytać pułkownika Abadiego – o ile facet rzeczywiście się tak nazywał – jakim cudem śledczy „częściowo przez przypadek” trafia na miejsce zbrodni tysiące kilometrów od swojego biura, ale zamiast tego odwrócił się w stronę inspektora lotniska.

      – Zabieramy ich do świadków.

      Rozdział 4

      W Tel Awiwie właśnie minęło południe, ale nikt w budynku by się tego nie domyślił. W ogromnej hali nie było okien – cały dzień i noc oświetlały ją tylko białe jarzeniówki. Na głównej ścianie tłoczyło się kilkanaście zegarów, każdy o wskazówkach ogłaszających godzinę w jakimś odległym mieście. Panował tu straszliwy ziąb. Nawet u szczytu lata żołnierze kulili się w płaszczach i przez całe zmiany rozcierali sobie nawzajem ramiona. Przez lata wysyłano skargi do rzecznika praw obywatelskich, ale klimatyzacja dalej pracowała na