Wczoraj przed hotelem protestowało ich kilkunastu, w dniu wielkiego otwarcia przed największym lokalem w Covent Garden przyszło ich ponad dwudziestu. To niewiele. Większość przechodniów nawet na nich nie spojrzała, a ci, którzy spoglądali, wzdrygali się na widok Wuja Sama z gumowym kutasem dyndającym na boki niczym wielkie mięsiste wahadło jakiegoś surrealistycznego obscenicznego zegara. Tylko tyle potem pamiętali – wielką protezę penisa Wuja Sama, nie to, przeciwko czemu toczył się protest. Saunders wątpił, aby demonstrantom udało się zyskać coś poza jednym zdaniem na końcu niezauważalnego artykułu w dziale biznesowym „Timesa”. Może przytoczą czyjąś wypowiedź na temat strategii biznesowych Jimi Coffee, strategii, które Saunders osobiście pomagał rozwijać.
Działała ona w następujący sposób: znajdowali małą kawiarnię – kwitnący rodzinny interes – i otwierali lokal po drugiej stronie ulicy. Franszyza Jimiego mogła jechać na stratach przez kilka miesięcy, a nawet lat, tyle ile było trzeba, żeby wykopać konkurencję z interesu i przejąć jej klientelę. Krytycy mówili, że to oburzający proceder, na granicy przestępstwa, ale nikt nie zauważał, że „rodzinna kawiarnia” podawała trzeciorzędną, wodnistą kawę instant w filiżankach wielkości naparstka i nikt nie zwracał uwagi na stan czystości łazienek. Demonstrantom nie podobało się zatrudnianie dzieci, ale najwyraźniej nie przeszkadzało im, że inne dzieci głodują z powodu panującego bezrobocia.
Saunders nie mógł ich nienawidzić, bo doskonale rozumiał ich sposób myślenia. Kiedyś, dawno temu, on również protestował… brał udział w marszach, palił trawkę, tańczył w bieliźnie na koncercie Grateful Dead i uprawiał włóczęgę po Indiach. Jeździł po świecie w poszukiwaniu transcendencji, mantry, sensu życia, i niech go szlag, jeśli go nie znalazł. Spędził trzy tygodnie w klasztorze w górach Kaszmiru, gdzie powietrze pachniało słodko bambusem i cierpkimi kwiatami pomarańczy. Chodził boso po starożytnych kamieniach, medytował przy dźwiękach mis tybetańskich i śpiewał razem z innymi miłośnikami marihuany, którzy tam zawędrowali. Oddawał się tym wszystkim praktykom bez reszty, starał się kochać, oczyszczać, polubić nawet jedzenie, jakie im codziennie podawano – biały ryż o smaku rozpuszczonej kredy i coś, co wyglądało na mocno przyprawione gałązki. I pewnego dnia otrzymał mądrość, po którą tam przybył.
Drogę ku wyższym celom wskazał mu John Turner, chudy, czarnowłosy chłopak z Kolorado. Nikt nie modlił się dłużej ani żarliwiej niż John. Siedział przez całe sesje medytacyjne obnażony do pasa, z żebrami sterczącymi pod żałośnie białą skórą. Mieli się skupić na czymś pięknym, czymś, co wypełni ich po brzegi szczęściem. Saunders próbował sobie wyobrażać płatki lotosu, wodospady, ocean i swoją rozebraną dziewczynę z San Diego, mimo to czuł, że to, co najważniejsze, nadal mu się wymyka. Za to Johnowi udało się natychmiast – jego podłużna, końska twarz rozpromieniła się natychmiast w błogim zachwycie. Nawet jego pot pachniał czysto i szczęśliwie. W końcu, po trzech tygodniach, Saunders spytał go, co takiego sobie wyobraża.
– Kazał nam zwizualizować sobie coś, co nas przepełnia szczęściem, prawda? – odparł Turner. – Więc wyobraziłem sobie pieprzonego big maca, w którym zatopię zęby po powrocie do domu. Jeszcze kilka dni na tych patykach i przyprawionym piachu, a mógłbym dosłownie wyczarować całą torbę tych pachnących sukinsynów.
Saunders wyjechał do Indii zakochany po uszy w blondynce imieniem Deanie, Białym Albumie Beatlesów i gandzi. Kiedy wrócił do San Diego, Deanie wyszła za mąż za farmaceutę, Paul McCartney wyjechał na tournée z Wingsami, on sam wypalił ostatniego jointa w życiu i opracował plan. Ściśle mówiąc, nie plan, lecz wizję. Zrozumienie. Rzeczywistość na moment uchyliła swą czarną, nieprzezroczystą zasłonę, aby mógł zobaczyć tykający za nią mechanizm. Odkrył uniwersalną zasadę, prawo równie niepodważalne co grawitacja czy kwantowa natura światła. Nieważne, dokąd jedziesz, nieważne, jak starożytna jest tradycja, którą badasz, jak wzniosła historia, jak wspaniały krajobraz, wszędzie znajdzie się rynek zbytu na tani Happy Meal. Droga Lotosu może sobie prowadzić do nirwany, ale to długa wyprawa, a kiedy masz do pokonania tysiące kilometrów, to oczywiste, że po drodze będziesz chciał się zatrzymać w drive-thru.
Trzy lata po opuszczeniu Kaszmiru był właścicielem pięciu Burger Kingów, a członkowie zarządu dopytywali się, dlaczego jego restauracje przynoszą o sześćdziesiąt pięć procent wyższy dochód niż średnia krajowa (jego sztuczka polegała na tym, żeby wybierać na lokal miejsca naprzeciwko lodowisk, plaży i pasaży handlowych, a w kuchniach otwierać okna, żeby dzieciaki przez cały dzień czuły zapach jedzenia). Trzynaście lat później sam zasiadał w zarządzie i uczył Dunkin’ Donuts, jak walczyć ze Starbucksem (jego plan: niech wyglądają przy nas jak snoby i outsiderzy; uderzać w klimaty Nowej Anglii i całkowicie nasycić rynek).
Kiedy w Jimi Coffee zaproponowano mu siedmiocyfrową pensję za przeprowadzenie w firmie restrukturyzacji i wyprowadzenie jej na międzynarodowe wody, Saunder namyślał się niecałą dobę. Najbardziej spodobał mu się pomysł uczynienia z Jimiego ogólnoświatowej sieci, ponieważ stwarzała mu okazję do podróżowania. Od powrotu z Indii prawie nie opuszczał Stanów. Kto wie, może nawet udałoby mu się przekonać ich do otwarcia Jimi Coffee w Kaszmirze, naprzeciwko jego dawnego klasztoru. Miejscowi klienci z pewnością doceniliby bogatą wegetariańską ofertę firmy, a z waniliowym cappuccino poranne śpiewy o wschodzie słońca stałyby się o niebo przyjemniejsze. Jeśli zaś chodzi o wywołanie stanu skupienia, cichego zadowolenia i wewnętrznego spokoju, to medytacja zen zostaje daleko w tyle za porządną dawką kofeiny. Przeciętny białoskóry buddysta może się obejść bez codziennych zajęć jogi, ale spróbujcie odebrać mu kawę, a w mgnieniu oka zamieni się w prawdziwe zwierzę, absolutnie…
Saunders uchylił róg gazety i ponownie rzucił okiem na peron. Nigdzie nie widział już dowcipnisia w przebraniu wilka, musiał zostać daleko w tyle.
Pociąg zwalniał, lekko szarpiąc i hamując, i w końcu się zatrzymał. Saunders siedział w wagonie pierwszej klasy tuż za lokomotywą i widział koniec peronu. Na metalowej tablicy rozpiętej między dwiema kamiennymi kolumnami widniała nazwa STACJA WOLVERTON. Całe szczęście, że większość aktywistów stać najwyżej na tekturowe pudło, taśmę klejącą i marker do wykonania protestacyjnych transparentów; tego mu tylko brakowało, żeby dzielił pusty przedział pierwszej klasy z jakimś kurewskim świrem przebranym za Złego Wilka.
Nie, pomyślał. Pieprzyć to. Mam nadzieję, że wejdzie do środka i usiądzie obok mnie. Może sobie siedzieć jak skończony dupek w wilczym mundurku i pouczać mnie o murzyńskich dzieciach cierpiących pod palącym afrykańskim słońcem przy zbieraniu naszych ziarenek kawy. A ja mu powiem, że nie pozwalamy dzieciom zbierać kawy i że Jimi Coffee co roku funduje pełne stypendium dla dziesięciorga dzieci z Trzeciego Świata. Mogę go zapytać, ile dzieci z Trzeciego Świata przeprowadzili w zeszłym roku przez college właściciele tutejszych rodzinnych interesów, pijąc kawę zbieraną przez samoańskich niewolników i nie kwestionując nawet jej pochodzenia.
Przez lata kariery w Burger Kingu Saunders zdobył sobie przydomek Drwal, ponieważ ilekroć trzeba było kogoś „wyrąbać”, bez wahania chwytał do ręki topór. Nie dorobił się swojej pokaźnej fortuny (między innymi domu z ośmiohektarową posiadłością w New London w Connecticut, innego na Florida Keys oraz trzynastometrowego jachtu, który przewoził go między jednym a drugim), unikając konfrontacji. Zwolnił kiedyś żonę swego przyjaciela w ósmym miesiącu ciąży, wysyłając jej SMS-em