– Czy on oddycha? – spytałem znowu i znowu nikt mi nie odpowiedział.
– Schowaj to z powrotem – poprosiła Nancy. – Wpakujesz się w kłopoty.
– Hej, stary, zgłosisz mnie na policję? – spytał Jake operatora.
Ten oczywiście milczał.
– Chyba nie – odpowiedział sobie Jake.
Odwrócił się, wziął Geri za ramię i popchnął ją w stronę drzwi.
– Musimy go przewrócić na bok. – Głos Nancy drżał ze zdenerwowania. – Jest nieprzytomny, jak zacznie wymiotować, może się udławić.
– To nie nasz problem – odparł Jake.
– Nan, założę się, że odlatywał w ten sposób tysiące razy – zauważyła Geri. – Skoro do tej pory nie umarł, to mało prawdopodobne, żeby to zrobił akurat dzisiaj.
– Paul! – zawołała Nancy prawie histerycznie. – Proszę!
Wnętrzności mi się skręcały, byłem roztrzęsiony, jakbym wydudlał duszkiem dzbanek kawy. Z całej duszy pragnąłem jak najszybciej stamtąd wyjść i nie potrafię wyjaśnić, czemu zamiast tego sięgnąłem po nadgarstek operatora, żeby wymacać puls.
– On żyje, idioto – mruknął Jake, mimo to odwrócił się i czekał.
Puls był słaby i nieregularny, ale dało się go wyczuć. Z bliska operator śmierdział jeszcze bardziej, i to nie tylko uryną i alkoholem. Bił od niego dławiący odór zaschniętej, rozkładającej się krwi.
– Paul – poprosiła Nancy. – Połóż go na łóżku. Na boku.
– Nie rób tego – zaprotestował Jake.
Nie miałem ochoty tego robić, ale chyba nie potrafiłbym ze sobą żyć, gdybym zobaczył jego nekrolog w gazecie, zwłaszcza po tym, jak oskubaliśmy go z czterdziestu dolców. Wsunąłem ręce pod kolana i plecy nieprzytomnego operatora i podniosłem go z krzesła.
Zatoczyłem się z nim na drugi koniec pokoju i położyłem go na łóżku polowym. Mokra plama rozrastała się na kroczu zielonych aksamitnych spodni, a smród podrażnił mój i tak pobudzony żołądek. Przewróciłem go na bok i podłożyłem poduszkę pod głowę, żeby w razie czego wymiociny nie cofnęły się do tchawicy. Chrapnął, ale się nie obudził. Obszedłem pokój i pociągnąłem za kabel u sufitu, żeby zgasić światło. W radiu Cyganka wróżyła Patowi Boone’owi. Jego przyszłość nie rysowała się dobrze.
Sądziłem, że skończyliśmy, lecz kiedy wyszedłem, stwierdziłem, że Geri postanowiła dokonać własnej zemsty. Gwizdnęła operatorowi nóż i właśnie wycinała nim wiadomość na koniu Judy Garland: PIERDOL SIĘ! No cóż, nie była to poezja, ale przesłanie brzmiało wymownie.
Kiedy wracaliśmy na bulwar, Jake próbował oddać Nancy czterdzieści dolarów, lecz ona nie chciała ich przyjąć. Była zła. Wcisnął jej banknoty do kieszeni, a ona je wyjęła i rzuciła na molo. Musiał je ścigać, żeby wiatr nie porwał ich w ciemność.
Na ulicy ruch pomału zamierał, chociaż bary pracowały na najwyższych obrotach. Jake powiedział Nancy, że idzie po samochód i zapytał, czy mogłaby kupić piwo, ponieważ najwyraźniej nie będą uprawiać seksu, więc potrzebuje dużo alkoholu, żeby zapić chandrę.
Tym razem wzięła pieniądze. Starała się nie uśmiechać, ale nie potrafiła się powstrzymać. Nawet ja widziałem, ile uroku miał Jake, kiedy robił z siebie żałosną ofiarę.
WSIEDLIŚMY DO CORVETTE’Y I RUSZYLIŚMY w kierunku domu letniskowego moich rodziców. Siedziałem na miejscu pasażera z Geri na kolanach i Nancy wciśniętą między moje biodro a drzwi. Wszyscy trzymali w dłoniach butelki samuela adamsa, nawet Jake prowadził z piwem między udami. Tylko ja nie piłem. Cały czas czułem na dłoniach smród starego operatora, smród, który kojarzył mi się z rakiem i rozkładem. Nie mogłem wlać w siebie ani kropli więcej i kiedy Geri opuściła szybę, żeby wyrzucić butelkę w noc, z przyjemnością wciągnąłem w piersi świeże powietrze. Butelka rozbiła się z melodyjnym brzdękiem.
Byliśmy lekkomyślni i nieodpowiedzialni, lecz na naszą obronę mogę powiedzieć, że nie mieliśmy o tym pojęcia. Nie wiem, czy udało mi się dość wyraziście zobrazować te czasy. W 1994 roku plakaty kampanijne Matek Przeciwko Pijanym Kierowcom były tylko szumem tła, nigdy też nie słyszałem, żeby ktoś dostał mandat za śmiecenie.
Nie jestem również pewien, czy oddałem w pełni postacie Geri i Jake’a Ranshawów. Próbowałem pokazać, że niebezpiecznie było z nimi zadzierać, ale to nie znaczy, że byli niemoralni. Kto wie, czy nie mieli nawet silniejszego poczucia moralności niż większość ludzi, na pewno żywiej reagowali, widząc jawną niesprawiedliwość. Kiedy świat się wykolejał, czuli się zobowiązani go naprostować, nawet jeśli to oznaczało oszpecenie zabytkowego konia czy obrabowanie pijaka. Nie przejmowali się natomiast konsekwencjami, jakie ich za to spotkają.
Z pewnością nie byli bezmyślnymi łobuzami pozbawionymi wyobraźni. Gdyby nimi byli, Nancy nie spotykałaby się Jakiem, a ja z Geri. Jake rzucał nożami i chodził po linie. Nikt go tych rzeczy nie uczył, po prostu je umiał. W ostatniej klasie liceum postanowił zgłosić się do szkolnej inscenizacji Szekspira, chociaż ani razu przez całe dotychczasowe życie nie przejawiał najmniejszego zainteresowania dramatem. Pani Cuse obsadziła go w roli Puka w Śnie nocy letniej i, do diabła, był naprawdę dobry. Recytował swoje kwestie, jakby przez całe życie gadał pentametrem jambicznym.
Z kolei Geri naśladowała głosy. Robiła Lady Di oraz Velmę Dinkley i fantastycznie udawała Stevena Tylera z Aerosmith. Umiała mówić jak on, śpiewać jak on, robić to samo a-a-a-a-a-jał!, a także tańczyć i rzucać włosami w lewo i prawo z dłońmi na szczupłej talii.
Uważałem, że ze swoją urodą i talentami mogłaby zostać aktorką. Powiedziałem, że kiedy skończę college, powinniśmy pojechać do Nowego Jorku. Ja bym pisał sztuki, a ona grałaby w nich główne role. Wyśmiała mnie i popatrzyła na mnie tym wzrokiem, którego wtedy nie zrozumiałem. Nie znałem tego uczucia, którego nikt wcześniej do mnie nie kierował. Teraz wiem, co to było. Politowanie.
Jechaliśmy dwupasmową drogą stanową między mokradłami i sosnami. Księżyc nie świecił, a na drodze robiło się coraz ciemniej, im bardziej oddalaliśmy się na północ. Przez jakiś czas jezdnię oświetlały latarnie rozstawione co kilkaset metrów. Potem latarnie znikły. Przez cały wieczór wiatr przybierał na sile i każdy podmuch wstrząsał samochodem i wprawiał sitowie na moczarach w szaleńczy ruch.
Prawie wjechaliśmy już na dwukilometrową ubitą drogę prowadzącą do domku moich rodziców i zarazem finału naszego wieczoru, gdy nagle corvette wjechała w zakręt w kształcie podkowy i Jake wcisnął hamulec. Ostro. Zapiszczały opony, zarzuciło tyłem.
– Co, do kurwy nędzy…?! – wrzasnął.
Nancy uderzyła twarzą o deskę rozdzielczą, po czym jej głowa odskoczyła do tyłu. Z ręki wypadły jej Rącze konie. Geri też poleciała na deskę, ale ześliznęła się po niej i uderzyła w nią ramieniem.
Na drodze stał pies i patrzył na nas zielonymi oczami błyskającymi w świetle reflektorów. Po chwili przekradł się na skraj drogi i pobiegł ciężko między drzewa. O ile to rzeczywiście był pies, a nie… niedźwiedź. Na pewno wielkością bardziej przypominał niedźwiedziowate niż psowate. Jeszcze przez kilkanaście minut po jego zniknięciu słyszeliśmy trzask zarośli, gdy się przez nie przedzierał.
– Chryste – powiedział Jake. – Teraz ja wyglądam, jakbym się zlał w spodnie. Wywaliłem sobie całe piwo na…
– Zamknij się – przerwała