Geri nie wiedziała, co robić; zamarła za kierownicą ze zmartwiałą twarzą i rozszerzonymi oczami. Szyba kierowcy była cały czas opuszczona i kiedy w drzwi corvette’y uderzył czarny pies, wcisnął kudłaty łeb prosto do środka. Oparł dwie łapy na krawędzi okna i wbił zęby w lewe ramię Geri. Rozdarł bluzkę od dekoltu do ramienia, rozorał opaloną jędrną skórę. W samochodzie rozszedł się smród jego gorącego oddechu.
Geri krzyknęła. Złapała dźwignię biegów, wcisnęła gaz i ruszyła.
Ale przed nami stał koń, który zabił Jake’a. Wjechała w niego z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę, podcięła go, zmiotła z nóg. Wielki rumak musiał ważyć z sześćset kilogramów i przód corvette’y się wgniótł, a mną rzuciło na deskę. Zwierzę wpadło na maskę, przetoczyło się po niej, wierzgając kopytami w ciemności, po czym odwróciło się i kopnęło jedną nogą w przednią szybę. Trafiło Geri w pierś i wbiło ją w siedzenie. Szyba eksplodowała, miliony niebieskich okruchów zagrzechotały na desce.
Geri wrzuciła wsteczny i ruszyła w tył. Wielki biały ogier stoczył się z maski i grzmotnął o ziemię, aż zadrżała droga. Dźwignął się na przednie nogi, lecz strzaskane tylne kończyny wlokły się za nim bezużytecznie; Geri ponownie wrzuciła bieg i wjechała w niego całym pędem.
Zwierzę wylądowało na skraju drogi, a my przemknęliśmy tuż obok niego, tak blisko, że jego ogon smagnął szybę po mojej stronie. Myślę, że mniej więcej w tym samym czasie Geri przejechała po Nancy. Mignęła mi tylko w ostatniej sekundzie twarz Nan, zanim corvette podskoczyła, pokonując przeszkodę. Spod maski trysnął strumień tłustej cieczy.
Przez jeden okropny moment obok samochodu pędził czarny pies ze zwisającym z boku wielkim czerwonym jęzorem. W końcu zostawiliśmy go za sobą.
– Geri! – zawołałem. – Zamknij okno!
– Nie mogę! – odparła zduszonym głosem.
Przód jej koszulki przesiąkł krwią z głębokiej rany na ramieniu. Prowadziła jedną ręką.
Wyciągnąłem się nad jej nogami i zamknąłem okno. W tym momencie wjechaliśmy w koleiny i grzmotnąłem czaszką w brodę Geri. Zawirowały mi przed oczami kolorowe wiatraczki, ale po chwili znikły.
– Zwolnij, bo wypadniemy z drogi! – krzyknąłem.
– Nie mogę zwolnić. Obejrzyj się.
Spojrzałem w lusterko boczne. Pędziły za nami, wzbijały kopytami chmurę białej kredy – pięć bladych sylwetek niczym duchy ogierów.
Geri zamknęła oczy i zapadła się w sobie. Broda zwisła jej niemal na pierś. Prawie zjechaliśmy z drogi, kiedy corvette wpadła w ostry zakręt serpentyny. Chwyciłem kierownicę, podciągnąłem się, ale wyglądało na to, że nie dam rady utrzymać się na drodze. Wrzasnąłem. Geri, wyrwana z bolesnego otępienia, ocknęła się i chwyciła mocno kierownicę. Samochód zakręcił tak ostro, że tyłem zarzuciło, aż spod kół wyleciały kamienie. Geri ze świstem wciągnęła powietrze.
– Co się stało? – spytałem głupio, jakby nie stało się tysiąc okropnych rzeczy, jakby nie widziała przed chwilą własnego brata i jego dziewczyny stratowanych na śmierć, jakby nie pędziło za nami coś niepojętego przy wtórze grzmiącego tętentu.
– Nie mogę oddychać – powiedziała.
Przypomniałem sobie kopyto, które wierzgnęło przez okno i uderzyło ją w pierś. Musiało jej złamać żebra.
– Dojedziemy do domu i zadzwonimy po pomoc.
– Nie mogę oddychać – powtórzyła. – Paul… One wyrwały się z karuzeli. Ścigają nas za to, co zrobiliśmy, prawda? Dlatego zabiły Jake’a. Dlatego zabiły Nancy.
Strasznie zabrzmiały w jej ustach te słowa. Wiedziałem, że to prawda, wiedziałem od chwili, gdy zobaczyłem konia z poparzonym pyskiem. Zawirowało mi w głowie na tę myśl. Poczułem się jak pijak na zbyt szybko wirującej karuzeli. Kiedy zamknąłem oczy, odniosłem wrażenie, że znalazłem się niebezpiecznie blisko od wypadnięcia z największego koła na świecie.
– Już prawie jesteśmy w domu.
– Paul – powiedziała i po raz pierwszy, a znałem ją od lat, zobaczyłem, jak Geri powstrzymuje łzy. – Myślę, że mam coś złamane w piersi. Chyba strzaskało mnie na dobre.
– Skręć! – krzyknąłem.
Przedni lewy reflektor został rozbity i chociaż tysiące razy jeździłem tą drogą nad Staw Maggie, w ciemności o mało nie przegapiłem skrętu do domu rodziców. Geri szarpnęła kierownicą, a corvette zatoczyła łuk i wjechała we własną chmurę kurzu i spalin. Koła zazgrzytały na stromym żwirowym podjeździe i zatrzymaliśmy się przed domem.
Był to jednopiętrowy biały domek z białymi okiennicami i oszklonym gankiem. Do wejścia prowadził jeden stopień. Od bezpiecznego schronienia za drzwiami po drugiej stronie ganku dzieliły nas trzy metry. W środku nas nie dopadną, byłem tego pewien.
Gdy tylko się zatrzymaliśmy, konie otoczyły samochód. Okrążały nas, biły ogonami, szturchały corvette. Wzbijały kopytami pył i zasłaniały nam ganek.
Kiedy silnik przycichł, usłyszałem cichy, świszczący odgłos, który wydawała Geri z każdym haustem nabieranego powietrza. Pochyliła się, oparła czołem o kierownicę, położyła dłoń na mostku.
– Co robimy? – spytałem.
Jeden z koni szturchnął samochód, aż zakołysał się na resorach.
– Czy to wszystko za to, że ukradliśmy mu pieniądze? – spytała Geri, z trudem chwytając powietrze. – Za to, że pocięłam mu konia?
– Nie myśl o tym. Lepiej się zastanówmy, jak przedostać się obok nich do domu.
– A może to dlatego, że ciągnęło nas do zabijania? Paul, czy dzieje się z nami coś złego? Och… och, jak boli…
– Może zdołalibyśmy zawrócić i wyjechać z powrotem na drogę? – myślałem na głos.
Ale szczerze mówiąc, zacząłem wątpić, czy udałoby nam się ponownie ruszyć. Przód samochodu wyglądał, jakby wpadł z dużą prędkością na drzewo. Maska była zdezelowana, a w środku coś nie przestawało syczeć.
– Mam inny pomysł – powiedziała i popatrzyła na mnie zza plątaniny włosów smutnymi, błyszczącymi oczami. – Wysiądę z samochodu i pobiegnę w stronę stawu. To je odciągnie, a wtedy ty dostaniesz się do domu.
– Co? Nie, Geri. Nie! Dom jest niedaleko. Nikt więcej nie musi ginąć. Nie ma mowy, nie będziesz tu odgrywać filmowych bzdur i odciągać…
– Paul, może im nie zależy na tobie – odparła. Jej pierś unosiła się powoli i miarowo, zakrwawiona podkoszulka przyklejała się do skóry. – Ty nic nie zrobiłeś, tylko my. Może pozwolą ci odejść.
– A co takiego zrobiła Nancy?! – zawołałem.
– Wypiła piwo – powiedziała Geri, jakby to było oczywiste. – My wzięliśmy pieniądze, ona je wydała. I wszyscy piliśmy piwo. Poza tobą. Jake ukradł, ja pocięłam konia. A ty? Ty dźwignąłeś tego starego i położyłeś go na boku, żeby się nie zadławił.
– Geri, mąci ci się w głowie. Straciłaś dużo krwi, widziałaś, jak Jake i Nan zostali stratowani. To są konie! Konie nie mogą się mścić.
– Oczywiście, że się mszczą – odparła. – Ale może nie na tobie. Posłuchaj