Lecz wilk w garniturze tylko gardłowo stęknął i skręcił się jeszcze bardziej, żeby go przepuścić.
Znalazłszy się w przejściu, Saunders ruszył w lewo i poszedł powoli – nie biegiem – w stronę następnego przedziału. Przede wszystkim chciał znaleźć innych ludzi. Nie wiedział jeszcze, co zrobi później. Szedł, wpatrując się przed siebie, skupiony na własnym oddechu, tak jak go dawno temu uczyli w Kaszmirze. Łagodny wdech przez rozchylone usta. Mocny, czysty wydech przez nos. Nie zginę pożarty przez wilka w angielskim pociągu, pomyślał całkiem trzeźwo. Tak jak Beatlesi, jako młody człowiek pojechał do Indii, aby znaleźć swoją mantrę, i wrócił do domu z pustymi rękami. Jednak w podświadomości prawdopodobnie nigdy nie przestał za nią tęsknić – za prostym stwierdzeniem, które rezonowało mocą, nadzieją i sensem. Teraz, w wieku sześćdziesięciu jeden lat, znalazł w końcu mantrę, według której mógł żyć: Nie zginę pożarty przez wilka w angielskim pociągu.
Jego oddech płynął gładko i z każdym krokiem Saunders zbliżał się do drzwi prowadzących do następnego przedziału. Osiem kroków wystarczyło, żeby znalazł się przy wejściu; nacisnął przycisk, który otwierał drzwi do sąsiedniego wagonu. Światło wokół przycisku zmieniło się z żółtego na zielone i drzwi się rozsunęły.
Zatrzymał się i spojrzał w głąb przedziału. Najpierw zobaczył krew. Na środku szyby okiennej widniał czerwony odcisk dłoni, który ciągnął się po pleksiglasie długą smugą w kolorze brudnej ochry. Okno po drugiej stronie przejścia zamieniło się w ochrowy rozbryzg godny Jacksona Pollocka, a na suficie, przecząc wszelkim prawom, czerwony pas ciągnął się przez całą długość wagonu.
Saunders zauważył krew, zanim spostrzegł wilki – dwie pary w całym przedziale.
Jedna dwójka siedziała w głębi po prawej stronie: wilk bliżej przejścia w czarnym dresie z niebieskimi paskami klubu piłkarskiego, być może Manchesteru United; wilk przy oknie w znoszonym białym T-shircie z napisem WOLFGANG AMADEUS PHOENIX. Podawali sobie coś zawiniętego w serwetkę, coś okrągłego i brązowego. Saunders doszedł do wniosku, że to pączek w czekoladzie, ponieważ chciał, aby tak było.
Znacznie bliżej, zaledwie kilka metrów od niego, po lewej stronie siedziała druga para wilków. To były bizneswilki, ale gorzej ubrane niż ten w pierwszej klasie. Nosiły zdefasonowane, pogniecione czarne garnitury i standardowe czerwone krawaty. Jeden czytał gazetę, ale nie „Financial Times”, tylko „Daily Mail”. Jego wielkie, włochate łapy zostawiały czerwone odciski na tanim papierze. Poplamione krwią miał również futro wokół pyska, aż do samych oczu.
– Napisano, że Kate Winslet zerwała z tym fajansem, co robił American Beyootie – powiedział wilk z gazetą.
– Nie patrz na mnie – odparł drugi bizneswilk. – Ja żem nie mioł z tym nic wspólnego.
I obydwa zaczęły ujadać wesołym, szczenięcym jazgotem.
Był w wagonie jeszcze piąty pasażer, kobieta, człowiek, nie wilk. Leżała na boku, rozciągnięta na całym siedzeniu, tak że Saunders widział tylko jej prawą nogę wystającą w przejściu. Miała czarne rajstopy z wielkim oczkiem biegnącym na widocznej nodze. Była to ładna, smukła noga młodej dziewczyny. Nie mógł dostrzec jej twarzy, i nie chciał. Ze stopy spadł but na wysokim obcasie prosto w stertę wnętrzności piętrzących się na środku przejścia. Saunders zobaczył je na samym końcu – połyskujące, białe tłuste zwoje, lekko upstrzone krwią. Jeden sznur jelit wlókł się na siedzenie i niknął w okolicach niewidocznego brzucha kobiety. Na samym środku tego kopca trzewi spoczywał but na wysokim obcasie, niczym jedna czarna świeca na groteskowym torcie urodzinowym. Saunders przypomniał sobie postój na stacji Wolverton – pociągiem od czasu do czasu wstrząsało, jakby coś na siłę ładowano do wagonów. Pamiętał kobiecy głos – łkanie śmiechu – i mężczyznę krzyczącego: „Przestańcie! Przestańcie!”. Słyszał to wtedy tak, jak chciał usłyszeć. Odczytał to, co chciał odczytać. Może tak było zawsze i ze wszystkimi.
Bizneswilki nie zwracały na niego uwagi, ale zauważyli go dwaj chuligani w głębi wagonu. Ten w rockowym T-shircie trącił łokciem Manchester United, po czym obaj przetoczyli znacząco oczami i unieśli pyski. Wietrzą mój zapach, pomyślał Saunders.
– Ej ty, koleś, przyszłeś usiąść z niższą klasą?! – zawołał Wolfgang Amadeus Phoenix. – Będziesz się bratał z plebsem?
Manchester United parsknął zduszonym śmiechem. Właśnie ugryzł kawałek tego lśniącego czekoladowego pączka w białej serwetce i miał usta pełne jedzenia. Tylko że to nie była serwetka, a brązowy przysmak nie był pączkiem. Saunders postanowił zobaczyć rzeczy takimi, jakimi naprawdę były, a nie jakimi chciał je widzieć. Od tego zależało teraz jego życie. A więc: kawałek wątroby w zakrwawionej chusteczce do nosa. To była kobieca chusteczka – dostrzegł brzegi wykończone koronką.
Stał w wagonie pierwszej klasy jak wrośnięty w ziemię, niezdolny do zrobienia kolejnego kroku, niczym czarnoksiężnik w środku magicznego pentagramu; przekroczenie linii wagonu uczyniłoby go bezbronnym wobec demonów, które na niego czyhały. Zapomniał o oddychaniu, skończyły się łagodne wdechy i wydechy, został tylko paraliż w płucach, skurcz mięśni tak silny, że z trudem wciągał powietrze. Zastanawiał się, czy jakiś człowiek udusił się kiedyś ze strachu. Czy tak się bał oddychać, że zemdlał i umarł.
Drzwi między przedziałami zaczęły się zamykać, lecz zanim to się stało, wilk w dresie Manchester United podniósł pysk w kierunku sufitu i zawył szyderczo.
Saunders cofnął się od drzwi. Pochował rodziców, a także siostrę, która zmarła niespodziewanie na zapalenie opon mózgowych; uczestniczył w dziesiątkach pogrzebów różnych udziałowców firmy; był świadkiem, jak pewien człowiek na meczu Jetsów przewrócił się i umarł na zawał serca. Ale nigdy w życiu nie widział czegoś takiego jak ludzkie wnętrzności leżące na podłodze albo cały wagon kolejowy wysmarowany krwią. Mimo to nie zrobiło mu się niedobrze, nie wydał też żadnego odgłosu, nawet nie pisnął. Jedynym fizycznym objawem, jaki u siebie zaobserwował, było to, że zdrętwiały mu dłonie – w skostniałych palcach kłuły go tysiące maleńkich szpileczek. Tak bardzo zapragnął usiąść.
Drzwi do toalety znajdowały się po lewej stronie. Patrzył na nie tępym, bezmyślnym wzrokiem, w końcu nacisnął guzik i otworzył je. Uderzył go odór, od którego oczy zaszły mu łzami, odpychający ludzki fetor. Ostatnia osoba, która korzystała z toalety, nie zadała sobie trudu, żeby spuścić wodę. Mokry, brudny papier toaletowy przykleił się do podłogi, a śmieci wysypywały się z małego kosza obok umywalki. Zastanawiał się, czy nie wejść do środka i nie zaryglować drzwi. Mimo to nie ruszył się z miejsca i kiedy drzwi się zatrzasnęły, dalej stał w przejściu.
Mała toaleta przypominała trumnę, cuchnącą trumnę; jeśli tam wejdzie, nigdy już stamtąd nie wyjdzie. Umrze rozerwany na strzępy przez wilki, wrzeszcząc na sedesie o pomoc, która nie nadejdzie. Okropny, samotny, plugawy koniec, który odrze go nie tylko z życia, ale