– A co im powiesz, kiedy zapytają, skąd masz te informacje?
– Prawdę – odparł Vince spokojnym, niemal kojącym głosem. – Więc lepiej ruszaj. Jedź przed siebie, to ci najlepiej wychodzi. Ta ucieczka przez Cumbę przed ciężarówką… to było coś. Muszę ci to przyznać. Masz dar do pryskania. To chyba twój jedyny, ale jednak. Więc zabieraj tyłek i pryskaj stąd.
Race popatrzył na niego niepewnie, nagle przestraszony. Ale nie trwało to długo. Odzyskał swoją nonszalancką postawę. To wszystko, co miał: szybką maszynę, lustrzane okulary i „Pieprzę was wszystkich” wymalowane na twarzy.
– Tato…
– Lepiej już jedź, synu – powiedział Lemmy. – Ktoś już na pewno zauważył dym. Stanowi będą tu lada moment.
Race się uśmiechnął. W lewym oku zakręciła mu się jedna łza i przetarła sobie drogę po zakurzonej twarzy.
– Co najwyżej kilku starych tchórzliwych ramoli – zauważył.
Podszedł do motoru. Zadzwoniły łańcuchy na podbiciu butów z wężowej skóry. Jakoś głupawo, pomyślał Vince.
Jego syn przerzucił nogę nad siedzeniem, odpalił motocykl i ruszył na zachód w kierunku Show Low. Vince był pewien, że się nie obejrzy, i nie mylił się.
Obserwowali, jak odjeżdża. Po chwili odezwał się Lemmy:
– Chcesz ruszać, kapitanie?
– Nie ma dokąd, stary. Chyba sobie trochę posiedzę na poboczu.
– Jak chcesz – powiedział Lemmy. – Ja chyba też mogę sobie przysiąść.
Zeszli na pobocze i usiedli ze skrzyżowanymi nogami niczym Indianie, tylko bez koców na sprzedaż. Patrzyli, jak na pustyni płonie cysterna, a słup czarnego oleistego dymu wznosi się w błękitne, bezlitosne niebo. Wiatr przywiał w ich stronę cuchnące opary, tłuste jak smar.
– Możemy ruszać, jeśli przeszkadza ci ten smród – odezwał się Vince.
Lemmy zadarł głowę i wciągnął głęboko powietrze, jak ktoś delektujący się zapachem drogiego wina.
– Nie, nie przeszkadza mi. Pachnie Wietnamem.
Vince pokiwał głową.
– Przypominają mi się stare czasy – ciągnął Lemmy. – Kiedy byliśmy prawie tacy szybcy, jak się nam zdawało.
Vince znowu skinął głową.
– Żyj z rozmachem…
– …albo umieraj ze śmiechem.
Nic więcej nie powiedzieli, tylko siedzieli i czekali. Vince trzymał w dłoni zdjęcie dziewczyny. Raz na jakiś czas zerkał na nie i obracał w słońcu, myśląc, jak młodo i szczęśliwie wygląda.
Lecz głównie patrzył w płomienie.
MROCZNA KARUZELA
Przełożyła Izabela Matuszewska
BYŁA KIEDYŚ NA POCZTÓWKACH: karuzela na molo Przylądka Maggie. Nazywała się Szalone Koło i obracała się szybko – była wolniejsza niż rollercoastery, ale sporo szybsza od przeciętnych karuzeli dla dzieci. W dzień wyglądała jak wielka babeczka z kopułą w zielono-czarne pasy i lamówką w kolorze starego złota, lecz po zmroku zamieniała się w szkatułkę na biżuterię, skąpaną w piekielnym czerwonym blasku niczym wnętrze piekarnika. Muzyka z wurlitzera niosła się po całej plaży – nieharmonijne, zniekształcone dźwięki przypominały walc rumuński z dziewiętnastowiecznego balu wydanego dla hrabiego Drakuli i jego lodowato bladych oblubienic.
Karuzela stanowiła najefektowniejszy punkt na zaniedbanym i obskurnym deptaku przystani. Deptak był zniszczony i obskurny od czasów, gdy moi dziadkowie byli dziećmi. Powietrze lepiło się od mdłego zapachu waty cukrowej, aromatu, który nie istnieje w naturze i można go tylko opisać jako „różowy”. Na deskach zawsze trzeba było omijać kałużę wymiocin, a w każdej unosiły się namoknięte kawałki popcornu. W kilku restauracjach ze smażonymi małżami płaciło się za dużo i czekało za długo. Znękani, opaleni dorośli dźwigali wrzeszczące opalone dzieci – krótko mówiąc, rodzinny wypad nad morze.
Na molo stały stragany z kandyzowanymi jabłkami i hot dogami oraz budki, gdzie można było strzelać z wiatrówki do wyjętych spod prawa cynowych zbirów, którzy wyskakiwali zza cynowych kaktusów. Był też wielki statek piracki, który kołysał się jak wahadło i „żeglował” daleko poza barierki molo nad powierzchnię oceanu, a noc rozdzierały przeraźliwe krzyki. W myślach nazywałem tę huśtawkę SS Kurwa Nie. I był też wielki dmuchany zamek, zwany Dmuchańcem Berthy. Wchodziło się na niego przez twarz niewiarygodnie grubej kobiety o groźnym spojrzeniu i świecących czerwonych policzkach. Przed wejściem trzeba było zdjąć buty i wdrapać się do środka po języku wysuniętym między spuchniętymi wargami. To tutaj zaczęła się cała historia, a rozpocząłem ją ja z Geri Renshaw. W końcu nikt nie powiedział, że starsze dzieci czy nawet nastolatki nie mogą się bawić na dmuchańcu. Jeśli miałeś bilet, mogłeś wykorzystać swoje trzy minuty, żeby poskakać, a Geri chciała się przekonać, czy to naprawdę taka frajda, jak pamiętała.
Weszliśmy razem z pięciorgiem małych dzieciaków. Zaczęła grać muzyka – wysterylizowana, dziecięca wersja Jump Around House of Pain. Geri złapała mnie za ręce i skakaliśmy, odbijaliśmy się i szybowaliśmy jak astronauci na Księżycu. Fikaliśmy we wszystkie strony, aż w końcu wpadliśmy na ścianę, Geri przewróciła się i pociągnęła mnie za sobą. Potem przeturlała się na wierzch i zaczęła po mnie skakać. Tylko się wygłupiała, ale siwowłosa bileterka, która nas obserwowała, wrzasnęła na całe gardło:
– PRZESTAŃCIE NATYCHMIAST! – Pstryknęła na nas palcami. – WYNOCHA STĄD! To zabawa dla dzieci.
– Już rozumiem – powiedziała Geri. Pochyliła się nade mną. Czułem na twarzy jej ciepły, różowo pachnący oddech. Przed chwilą wchłonęła chmurę waty cukrowej. Miała na sobie opiętą bluzeczkę bez rękawów, spod której wystawał opalony brzuch, a jej biust unosił się cudownie tuż nad moją twarzą. – Kończy się dzieckiem, jak nie stosuje się zabezpieczenia.
Wybuchnąłem śmiechem, nie mogłem się powstrzymać, chociaż czułem się zawstydzony i piekły mnie policzki. Taka już była Geri. Ona i jej brat, Jake, wiecznie mnie wciągali w sytuacje, które jednocześnie podniecały i zawstydzały. Pakowali mnie w kabały, których najpierw żałowałem, lecz później wspominałem je z przyjemnością. Myślę, że prawdziwy grzech wywołuje te same emocje tylko w odwrotnym porządku.
Kiedy wychodziliśmy, bileterka piorunowała nas wzrokiem, jakim człowiek patrzy na węża jedzącego szczura albo pieprzące się chrabąszcze.
– Weź na wstrzymanie, Bertha – rzuciła Geri. – My wzięliśmy.
Wyszczerzyłem zęby jak kretyn, chociaż nadal źle się czułem. Geri i Jake Renshaw nikomu nie pozwalali sobie w kaszę dmuchać. Bez zawahania dawali prztyczka w nos zarówno ignorantom, jak i nadętym moralizatorom, w równej mierze głupkom, łobuzom i świętoszkom.
Kiedy stoczyliśmy się z dmuchańca, Jake czekał na nas na drugim końcu molo, obejmując w talii Nancy Fairmont. W drugiej ręce trzymał piwo w papierowym kubku i podał mi je, kiedy podszedłem. Rany, jakie było dobre! Kto wie, czy nie było to najlepsze piwo w moim życiu – słonawe, zimne, przelewające się przez brzegi kubka wysadzane kropelkami lodowatego płynu, a zapach mieszał się z solankowym aromatem morskiego powietrza.
Był koniec sierpnia 1994 roku, wszyscy mieliśmy osiemnaście lat i zachłystywaliśmy się wolnością, chociaż