Gangi lojalistów wzięły się za przeczesywanie Bombay Street, Waterville Street, Kashmir Road i innych katolickich okolic154. Sypało się szkło okienne, koktajle Mołotowa wpadały do pomieszczeń, setki domów zostały zniszczone i zupełnie wypatroszone. Ludzie lądowali na ulicy. Mieszkańcy Belfastu zabijali deskami drzwi i okna, jak gdyby szykowali się na nadejście huraganu155. Należało odsunąć meble na środek salonu, żeby w razie czego nie zajęły się ogniem, po czym przywarować z innymi domownikami w kuchni na tyłach. Dziadkowie i babcie ściskali w dłoniach różańce156. Pozostawało tylko przeczekać panujący chaos.
Tamtego lata w Belfaście blisko dwa tysiące rodzin uciekło z domów157. W ogromnej większości byli to katolicy. Populacja miasta liczyła około trzystu pięćdziesięciu tysięcy ludzi158; w nadchodzących latach aż dziesięć procent mieszkańców zdecydowało się na przenosiny w inne miejsce159. Bywało, że pod dom nadciągał tłum liczący nawet sto osób i wyrzucał lokatorów na bruk160. Ale niekiedy wystarczyła wsunięta przez otwór na listy wiadomość, że mieszkańcy domu mają godzinę, żeby się wynieść161. Rodzina upychała się w samochodzie – nawet po osiem osób naraz – i jechała na drugi koniec miasta w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia162. Tysiące katolików tłoczyło się na dworcu kolejowym. Stali się uchodźcami czekającymi na pociąg, który zabierze ich na południe, do Republiki Irlandii163.
Nie minęło wiele czasu, a tłum przyszedł też po McConville’ów. Ludzie z okolicy odwiedzili Arthura i kazali mu się zabierać. Wymknął się w nocy i ukrył w domu matki164. Jean i dzieci z początku zostali u siebie w nadziei, że przemoc zelżeje, ostatecznie jednak także musieli uciekać, zabierając tylko tyle dobytku, ile zmieściło się w taksówce165.
Jechali przez odmienione miasto. Widzieli ciężarówki pędzące to w jedną, to w drugą stronę, załadowane meblami, które ludzie zdołali zabrać podczas wyprowadzki. Na ulicach mężczyźni dźwigali leciwe sofy i szafy, na skrzyżowaniach płonęły samochody166. Ze zgliszcz podpalonych szkół unosił się dym, a jego kłęby zasnuwały całe niebo. Zniszczono sygnalizację świetlną, więc kierowaniem ruchem musieli zająć się na ochotnika zwykli ludzie167. Katolicy przechwycili sześćdziesiąt autobusów i zrobili z nich barykady uliczne. Wszędzie walał się gruz i okruchy rozbitego szkła, nazwane przez pewnego poetę belfasckim confetti168.
Ale pośród tej jatki twardzi obywatele miasta znaleźli sposoby, by się przystosować i żyć dalej. Kiedy na jakiś czas cichły strzały, drzwi domów uchylały się ostrożnie i kobiety w okularach w rogowej oprawie wystawiały nos, by sprawdzić, czy jest bezpiecznie. A potem zakrywszy chustką lokówki na głowie, wychodziły wyprostowane, odziane w swe zwykłe płaszcze, i ruszały przez strefę wojenną do sklepu po zakupy169.
Taksówkarz wiozący Jean McConville i jej dzieci ze strachu odmówił zapuszczania się poza Falls Road. Resztę rzeczy rodzina musiała przenieść pieszo, aż do domu matki Arthura170. Na dłuższą metę nie było to jednak odpowiednie miejsce. Mary McConville, częściowo ociemniała171, miała tylko jedną sypialnię, poza tym nadal nie aprobowała faktu, że jej dawna służąca poślubiła jej syna, toteż zupełnie się z Jean nie dogadywały. W okolicy często wywiązywały się strzelaniny. Dom sąsiadował od podwórza z tartakiem; gdyby doszło tam do pożaru, ogień mógłby się szybko rozprzestrzenić172. Rodzina znowu się więc przeniosła, tym razem do katolickiej szkoły przerobionej na tymczasowy schron. Nocowali na podłodze w jednej z sal lekcyjnych.
Władze mieszkaniowe Belfastu organizowały prowizoryczne domy dla tysięcy ludzi, którzy nagle stali się uchodźcami we własnym mieście. Po pewnym czasie McConville’om przydzielono nowo zbudowany domek, ale na miejscu okazało się, że nielegalnie wprowadziła się tam już inna rodzina. Nie było to nic niezwykłego: wielu wypędzonych gnieździło się gdzie popadło173, katolicy zajmowali domy porzucone przez protestantów, protestanci przenosili się do lokali porzuconych przez katolików. W drugim domku McConville’owie napotkali dokładnie ten sam problem co poprzednio: znów zastali inną rodzinę, która kategorycznie odmówiła wyprowadzki. Przy Divis Street budowano nowe domy tymczasowe. Arthur McConville uparł się, że tym razem będzie towarzyszył robotnikom aż do zakończenia pracy, żeby nikt nie zdążył go uprzedzić i zająć przydzielonego mu lokalu174.
Dom był skromny – cztery pokoje, ubikacja na zewnątrz – niemniej jednak McConville’owie mieli teraz coś naprawdę własnego. Zachwycona Jean natychmiast poszła kupić materiał na zasłony175. Rodzina mieszkała tam do lutego 1970 roku, kiedy zaproponowano im stałe mieszkanie na nowym osiedlu Divis Flats, budowanym już od ładnych paru lat. Tamtejsze wieżowce zdążyły już nabrać ciała. Ich cień padał na całą okolicę.
Divis Flats pomyślano jako wizję przyszłości176. Osiedle zostało wzniesione w latach 1966–1972 w ramach programu „likwidowania slumsów”. Stare dzielnice pełne domów, w których gnieździło się zbyt dużo ludzi, na przykład Pound Loney, zrównano z ziemią. Na ich miejsce powstało dwanaście połączonych ze sobą bloków, łącznie osiemset pięćdziesiąt mieszkań. Inspiracji dostarczyła architektura Le Corbusiera: Divis Flats miało być „miastem w chmurach”177. Liczono, że dzięki osiedlu problem niedoborów lokalowych znajdzie rozwiązanie, a do tego ludziom zapewni się warunki, które dotąd dla rodzin takich jak McConville’owie uchodziły wręcz za luksus. W Divis Flats były wszak wewnętrzne prysznice i ubikacje, a z kranów leciała ciepła woda. Do poszczególnych mieszkań wchodziło się z szerokich betonowych galerii, biegnących na każdym piętrze każdego z wieżowców (miało to przywodzić na myśl szeregowce Pound Loney). Poza tym na galeriach mogły się bawić dzieci. Drzwi pomalowano na cukierkowe kolory: czerwony, żółty albo niebieski, optymistyczne i żywe, odcinające się na tle szarości Belfastu.
McConville’owie wprowadzili się do czteropokojowego, dwupoziomowego mieszkania w części osiedla nazywanej Farset Walk178. Nawet jeśli z początku się cieszyli, wkrótce radość wyparowała, gdyż okazało się, że domy zbudowano bez jakiejkolwiek refleksji o potrzebach lokatorów. W Divis Flats nie było żadnej wspólnej przestrzeni, zieleni ani trawników. Nie licząc dwóch ponurych boisk i wyasfaltowanego placu z paroma huśtawkami, dzieci – których na osiedlu było ponad tysiąc – nie miały się gdzie bawić179.
Michael McConville uznał z początku Divis Flats, niekończący się ciąg korytarzy, schodów i podjazdów, za labirynt dla szczurów. Ściany wewnętrzne zrobiono z taniej płyty gipsowej, toteż słyszało się każde słowo dochodzące z mieszkania sąsiadów. Z kolei ściany zewnętrzne zostały wykonane z betonu, więc w środku