Część 2: Urozmaicone życie zawodowe
Przez trzy lata pracowałam jako dwujęzyczna sekretarka, głównie w Londynie. Jak już skończyłam dwadzieścia lat, to nieoficjalnie zaręczyłam się z pewnym angielskim oficerem wojskowym. Kiedy jego pułk wysłano na Półwysep Malajski, podjęłam się pracy we Francji, po czym krótki okres czasu spędziłam w Austrii jako au pair, żeby nauczyć się niemieckiego. Jednak w wieku dwudziestu jeden lat zostałam katoliczką i zaczęłam rozważać pójście do klasztoru (jak wielu nowo nawróconych), więc zerwałam zaręczyny.
Podczas pobytu we Francji uczestniczyłam w kilku rekolekcjach, na których nauczano wszystkich podstaw wiary chrześcijańskiej przez okres sześciu dni. Były to milczące (z naszej strony!) rekolekcje, „żebyśmy mogli usłyszeć Ducha Świętego”. Odkryłam, że mimo, iż wszystkie moje anglikańskie wierzenia zawierały się w tej nauce, to istniały jeszcze inne rzeczy, w które katolicy wierzyli, a ja nie. Z początku wydawały się one przeszkodami, lecz później zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie były one darem od Boga? Wszystkie one wymagały „skoku wiary” – czyżby Bóg naprawdę był aż tak świadom naszych ludzkich potrzeb i aż tak w stosunku do nas kochający?
Czy rzeczywiście mógł On mieć właśnie to na myśli, kiedy powiedział „To jest Moje Ciało” i „To jest Moja Krew”? Czy to możliwe, że znalazł On sposób, żeby być tak samo obecnym wśród nas dziś w Londynie czy Nowym Jorku, jak był wtedy w Jeruzalem? Wierzyłam, że co najwyżej chce On być obecny jedynie w sercach i umysłach swego ludu, ale to wydawało się takim cudownym i bardzo biblijnym sposobem, żeby tego dopełnić.
Dzielił się z nami swoim Ojcem, czyż mógł również podzielić się swoją Matką? W Lourdes uderzyło mnie, jak szybko do niedawna obcy sobie ludzie stają się dla siebie niczym siostry i bracia, po prostu uśmiechają się do siebie nawzajem i nie ma żadnej potrzeby przedstawiania sobie kogokolwiek. Myślałam wówczas: „Wiara, że wszyscy mamy tę samą Matkę, sprawia również, że cała rodzina chrześcijańska zbliża się do siebie”. A Maryja nadal wskazuje nam Jezusa i mówi: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2, 5).
Jezus wiedział, w jaki sposób Jego Przeciwnik będzie próbował „rozproszyć Jego owce”. Czy mógł był zatem zapewnić pasterza dla Swej trzody nie tylko w osobie samego Piotra, lecz również w jego następcach? Prawdą jest, że na przestrzeni dziejów istnieli wśród nich również osobnicy niegodni tego miana, lecz ich liczbę znacznie przewyższała liczebność tych świętych, niektórych kanonizowanych, oraz wielu męczenników.
W oczywisty sposób istniało wiele kwestii do rozważenia i dopiero, kiedy zaczęłam wierzyć w większość nauk Kościoła katolickiego, po raz pierwszy pomyślałam „A co, jeśli …?” „A co, jeśli Jezus nie tylko założył Kościół, lecz jeszcze dostarczył wszystkiego, co potrzebne, żeby przetrwał on w jedności do dnia dzisiejszego, pomimo błędów popełnianych przez jednostki? Jezus przecież wiedział wszystko o kruchości rasy ludzkiej i o mocy Ducha Świętego”.
Ostatecznie zostałam przekonana, że Jezus chciał, aby Jego Kościół pozostał jednością, w co też i wierzyłam, oraz że z gruntu powinien on być międzynarodowy. Doszłam do wniosku, że Kościół katolicki, choć może i nie był doskonały, to jednak najlepiej korespondował z tym, w co wierzyłam, że jest zamysłem Jezusa, więc postanowiłam, że chcę stać się jego częścią. (Prawdą również jest to, że właśnie pośród katolików „udało mi się poznać Jezusa”, co także musiało wpłynąć na moją decyzję. Potrafię również zrozumieć, że kiedy katolicy odnajdą Jezusa pośród protestantów, to sami mogą zechcieć nimi zostać.)
Postanowiłam również nauczyć się zawodu pielęgniarki. Biorąc pod uwagę fakt, że kiedy opuszczałam szkołę, pielęgniarstwo wcale nie przedstawiało sobą tej ścieżki kariery, którą pragnęłabym podążać, była to z mojej strony nieco dziwna decyzja. Teraz uważam, że moja ówczesna motywacja składała się z mieszaniny prawdziwej troski (jeszcze bardziej rozbudzonej podczas dwóch tygodni pielgrzymki do Lourdes, gdzie jako wolontariuszka pełniłam obowiązki pielęgniarki), generalnego pragnienia odpowiedzenia na dobroć Boga oraz nadopiekuńczości spowodowanej współuzależnieniem.
W dodatku uważałam, że moja wcześniejsza niechęć do pielęgniarstwa stanowiła skazę charakteru, której przynajmniej powinnam spróbować jakoś zaradzić. Nie była to rozsądna motywacja, która powinna raczej bazować na moich uzdolnieniach, pragnieniach czy odczuwanym powołaniu, lecz taka, którą dyktowało mi współuzależnienie, oparta na wstydzie. Przemoc słowna w szkole sprawiła, iż podejrzewałam się o to, że gdzieś tam głęboko muszę być złym człowiekiem, a podjęcie się pielęgniarstwa stanowiło po części próbę przekonania samej siebie i innych, że to nie prawda. Może to i „mądrość po szkodzie”, lecz w rzeczy samej wyjaśnia ona moją decyzję, która w każdym innym przypadku wydawałaby się bardzo dziwna.
Lato przed rozpoczęciem pielęgniarstwa spędziłam w Owernii, ucząc pilotów Francuskich Sił Powietrznych języka angielskiego. Było to cudowne lato, po którym pozostały mi wspomnienia pełne słońca i radości.
Pielęgniarstwo nie było aż tak szczęśliwym doświadczeniem, zanadto przypominało powrót do szkoły z internatem: sztywna atmosfera instytucji, w której mieszkaliśmy, noszenie mundurków, odcięcie od wszystkich moich poprzednich przyjaciół i praca dla jakichś sióstr oddziałowych, które przypominały mi moją szkolną wychowawczynię, choć jako osoba dorosła byłam już wobec nich mniej bezbronna. Pielęgniarstwo okazało się dla mnie bardzo męczące pod względem fizycznym i nieco frustrujące pod względem psychicznym. Żeby zostać pielęgniarką, potrzeba inteligencji, lecz kreatywne myślenie jest rzadko doceniane w przypadku pielęgniarek-uczennic! Nawet jeśli się przejęło jakieś rozsądne pomysły od kolejnej siostry oddziałowej, to na nowym oddziale można było przez nie popaść w tarapaty. Nawiązałam jednak wiele nowych przyjaźni, a samo pielęgniarstwo sprawiało mi radość i miałam dobre stosunki z pacjentami.
Po trzecim roku wykonywania przeze mnie pracy pielęgniarki mój ojciec odszedł na emeryturę. Pewnego wieczoru przyjechałam do domu, bo miałam wolny dzień. Matka powiedziała mi, że ojciec odchodzi nazajutrz rano. Jak już wspominałam we Wprowadzeniu, spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Większość czasu przebywałam poza domem, gdyż zajęłam się pielęgniarstwem i nie zdawałam sobie sprawy, że w relacji wzajemnej moich rodziców coś się nie układało. Próbowałam rozmawiać z ojcem, ale powiedział, że jest mu bardzo przykro, lecz decyzję już podjął i nie ma sensu z nią dyskutować. Następnego ranka odszedł i już nigdy nie rozmawiał z moją matką.
Matka była jak oszalała i pomyślałam, że powinnam na powrót z nią zamieszkać. I tak też zrobiłam, kiedy tylko dowiedziałam się, że zdałam swój państwowy egzamin na certyfikowaną pielęgniarkę SRN (State Registered Nurse). Zamieszkanie w domu oznaczało odejście ze szpitala, w którym się szkoliłam, więc za jednym zamachem postanowiłam porzucić także samo pielęgniarstwo.
Kiedy ojciec odszedł na emeryturę, czasami przyjeżdżał do Londynu na spotkania. Moi bracia i ja widywaliśmy się z nim w restauracji na lunchu czy obiedzie. Zawsze było to więcej niż nic, lecz nie rekompensowało jego nieobecności w domu. Prowadziliśmy wiele uprzejmych rozmów, lecz cała ta sytuacja było nieco sztuczna.
Do tego czasu zdążyłam sobie uświadomić, że nie mam