– Ale z jakiego powodu? – zapytałam, nie wierząc własnym uszom.
– Z powodu ciąży, mamusiu – wyjaśniła spokojnie. – We wrześniu będę akurat w ósmym miesiącu.
Był kwiecień, cudowny, wyjątkowo pogodny, wilgotny i ciepły. Kwiecień. Do września pozostawały zaledwie cztery miesiące.
Nie mieliśmy z Nikołajem Wieniediktowiczem wyboru, musieliśmy przyjąć Go do naszej rodziny. Miał oczywiście imię i nazwisko, które przekazał naszej córce, ale dla nas na zawsze pozostał Nim. Ten łajdak. Ten nuworysz. Ten jej mąż. Między sobą zawsze nazywaliśmy go wyłącznie w ten sposób.
Gdy minął pierwszy szok, oboje z mężem wzięliśmy się w garść i zaprosiliśmy Inessę na poważną rozmowę. Prowadził ją Nikołaj Wieniediktowicz, a ja uważnie obserwowałam reakcję córki, gotowa w każdej chwili pośpieszyć mu z pomocą. Musieliśmy stworzyć wspólny front, tak by Inessa nie pomyślała, że jej przyszłe macierzyństwo skłoniło nas do ustępliwości.
– Odrzuciłaś święte, półtorawieczne tradycje rodu Danilewiczów-Lisowskich – powiedział Nikołaj Wieniediktowicz surowo. – Chcesz się połączyć węzłem małżeńskim z człowiekiem niegodnym naszej rodziny pod względem zarówno urodzenia, jak i cenzusu naukowego. Gdybyśmy mogli do tego nie dopuścić, tobyśmy to, oczywiście, zrobili. Ale teraz już za późno. W naszej rodzinie nigdy nie było nieślubnych dzieci, więc nie możemy żądać, żebyś w obecnej sytuacji nie wychodziła za… za twojego przyjaciela z kursu. Nie możemy też pozwolić, żebyś mieszkała w akademiku, bo nie ma tam warunków do pracy ani do należytego wypoczynku. Gotowi jesteśmy się zgodzić, żebyś przyprowadziła go do naszego mieszkania. On, rzecz jasna, nie zasłużył na to, w tym domu mieszkali i umierali twoi przodkowie, ale ze względu na ciebie i twoje przyszłe dziecko gotowi jesteśmy znosić obecność twojego… hm… męża. Mamy jednak pewien warunek. I to bezwzględny. Nasza wspólna egzystencja w tym domu będzie możliwa, jeżeli zostanie on przyjęty.
– Warunek? – zapytała zdziwiona Inessa, hardo patrząc ojcu w oczy. – Jaki tutaj może być warunek? Chyba nie zażądacie, żebym się z nim rozwiodła, gdy urodzi się dziecko?
– W rodzinie Danilewiczów-Lisowskich, podobnie jak w rodzinie Essenów, nigdy nie było nie tylko nieślubnych dzieci, lecz także samotnych, porzuconych przez mężów matek – odrzekł Nikołaj Wieniediktowicz dumnie. – Nawet gdybyś sama zechciała się rozwieść, nie dopuścilibyśmy do tego. Dwukrotne złamanie tradycji jest nie do przyjęcia. Jeden raz całkowicie wystarczy. Nasz warunek polega na czym innym. Twój… hm… mąż powinien zasłużyć na przyjęcie do naszej rodziny. Musi zdobyć wszechstronne wykształcenie i zrobić błyskotliwą karierę. Poza tym musi nabrać ogłady, żeby nie robił nam wstydu przed gośćmi odwiedzającymi nasz dom i znającymi nasze tradycje. Czy możesz więc obiecać nam tutaj i teraz, że zrobisz, co w twojej mocy, żeby spełnić ten warunek?
Inessa milczała przez chwilę, w zadumie kontemplując wazon, który stał na środku stołu, potem podniosła wzrok, popatrzyła uważnie najpierw na ojca, a następnie na mnie.
– To się stanie samo – odparła półgłosem. – Moje wysiłki nie będą potrzebne. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaki on jest zdolny i jaki ma twórczy umysł. Dzięki swoim pracom z matematyki dostanie się na studia bez egzaminów, i to od razu na drugi rok. Zostanie wielkim naukowcem, tego możecie być pewni. Okaże się godny naszej rodziny i nie okryje jej hańbą. A co się tyczy ogłady, to szczerze mówiąc, liczę na twoją pomoc, mamo. To prawda, że trzeba go nauczyć dobrych manier, w tej kwestii nie dyskutuję.
Zdziwiliśmy się, że tak łatwo odnieśliśmy zwycięstwo, ponieważ spodziewaliśmy się długiego i zaciętego oporu. Nasza córka okazała się jednak nieodrodną reprezentantką swojego rodu, toteż zrozumiała i zaakceptowała nasze żądania jako coś oczywistego.
Niedługo potem On pojawił się w naszym domu. Na początku było to potworne. Nie potrafił prawidłowo siadać i wstawać, nie wiedział, jak posługiwać się sztućcami i jak uprzejmie rozmawiać przez telefon. Nie mogliśmy go pokazywać gościom. Ale cieszyło nas, że uczył się chętnie i pilnie. Można było odnieść wrażenie, że chce jak najprędzej zerwać z robotniczo-chłopską przeszłością, wydostać się ze swojej skorupy i zmienić upierzenie. Wcale się nie obrażał, gdy nie zapraszaliśmy go do stołu przy obcych, starał się szybko zjeść coś w kuchni, po czym znikał w pokoju, który zajmowali z Inessą. Patrzył na mnie i na mojego męża z wielkim szacunkiem i wciąż się dopytywał, jak się powinien wyrażać albo jak robić to czy tamto. Nie można mu było odmówić pracowitości. Należał niewątpliwie do wzorowych studentów (nawiasem mówiąc, rzeczywiście został przyjęty od razu na drugi rok, córka nie przesadzała), po zajęciach biegł do biblioteki, wieczorem wracał do domu z naręczem książek i ślęczał nad nimi do świtu. Nie mam pojęcia, kiedy sypiał. Poza tym okazał się nie najgorszym ojcem. Inessa siedziała w domu z naszym wnukiem. Pomagałam jej w miarę możliwości, wynajęłam nianię, ale On potrafił i pobawić się z dzieckiem, i pójść z nim na spacer, w dodatku robił to nie z obowiązku, ale z wyraźną przyjemnością.
Mijały lata i ku naszemu zaskoczeniu On się wyrobił i jego obecność przestała nas razić. Po studiach zaczął robić doktorat i napisał go w ciągu roku. Widocznie Inessa nie przesadzała, gdy mówiła o Jego zdolnościach. Pogodziliśmy się z jej małżeństwem, ale nigdy się do Niego nie zbliżyliśmy. A gdy po obronie doktoratu zaczął pracować, robić karierę i niebawem dostał służbowe mieszkanie, oboje z Nikołajem Wieniediktowiczem odetchnęliśmy z ulgą. Mimo wszystko On był i pozostał obcy, więc to o wiele lepiej, że nie mieszkał z nami.
Jednego możemy sobie pogratulować: tak wytrwale, z poświęceniem Go edukowaliśmy, że przyswoił sobie nasze wartości i przywiązanie do rodzinnych tradycji. Był nam wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobiliśmy. Nie szczędził wysiłków, żeby zostać godnym naszego rodu, i dobrze wiedział, jak ma wychować swojego syna. Naszego wnuka. Wiedział doskonale.
Właśnie dlatego, gdy wybiła okropna godzina (na szczęście Nikołaj Wieniediktowicz jej nie dożył), On bez szemrania oddał mi chłopca, bo zdawał sobie sprawę, że sam nie zdoła wychować go tak, żeby stał się godny naszej rodziny. A ja potrafię to zrobić.
I zrobiłam.
KAMIEŃSKA
A jednak to zrobił… Nie ma już żadnych podstaw ku temu, by się pocieszać myślą, że chodziło o żart. Zrobił to i udowodnił powagę swoich zamiarów. Ale do kogo adresował swoje wyzwanie? Do Tatiany czy do niej, Nastii? To pierwsze pytanie. I drugie: co nieznajomy zamierza teraz robić? Będzie czekał i patrzył, jak milicja usiłuje rozwiązać sprawę zabójstwa Nadieżdy Starostienko, czy zechce dolać oliwy do ognia? Boże, byle nie to.
Nastia siedziała z Siergiejem Zarubinem w zimnym, wilgotnym komisariacie, któremu podlegał teren, gdzie znaleziono zabitą Starostienko. Ciało znajdowało się już w kostnicy, czekało na sekcję, ale z pomieszczenia komisariatu można było zabrać rzeczy należące do denatki. Śledczy nadzorujący dochodzenie wysłał do ekspertyzy tylko te części garderoby, na których zachowały się ślady strzału, cała reszta poniewierała się w sejfie jednego z wywiadowców.
Nastia z roztargnieniem oglądała pantofle rozmiar trzydzieści trzy i perukę imitującą krótką, stylową fryzurę. Były też tutaj wąskie bordowe spodnie, najprawdopodobniej od kostiumu, rajstopy z lycry i wąziutkie różowe figi. Tak, ofiara była wyjątkowo drobna.
– A torebka? – zapytała. – Gdzie ona jest?
– Torebki nie było – padła odpowiedź.
Nastia posłała pytające spojrzenie Zarubinowi. Ten kiwnął potakująco głową.
– To możliwe, torebka nie figuruje na liście zakupów, sporządzonej z pomocą ekspedientki.
– Jasne.