Podobno jeden na pięciu liderów biznesu jest psychopatą.
Moim zdaniem to mocno niedoszacowany wynik.
KACPER BERGER,
TRENER SPRZEDAŻY
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Słyszeliście kiedyś o Jimie Jonesie?
Zadałem pytanie i rozejrzałem się po sali. Napotkałem kilkanaście par wpatrzonych we mnie oczu. Mniej lub bardziej zaspanych. Mniej lub bardziej zainteresowanych tym, co mam do powiedzenia. Należących do menedżerów średniego szczebla. Najgorszego audytorium z możliwych. Tworzonego głównie przez żałośnie starzejących się pajaców w źle skrojonych garniturach, upośledzonych wiarą w to, że coś znaczą. Idiotycznie przekonanych, że siedząc w sercu korporacyjnego kurwidołka, zamknięci w dusznej klitce z zagrzybioną klimatyzacją, są panami świata.
– Jim Jones był niczym niewyróżniającym się chłopakiem z Indianapolis. Wychowanym w typowej amerykańskiej rodzinie w czasach Wielkiego Kryzysu i drugiej wojny światowej. Kiedy jego ojciec chlał na umór z koleżkami z Ku Klux Klanu, Jim zaczytywał się w pracach Marksa, Lenina, Hitlera i Gandhiego. A przede wszystkim w Roku 1984, który w bardzo specyficzny sposób interpretował. To właśnie książka Orwella, w połączeniu z dziwną fascynacją Bogiem, śmiercią i apokalipsą, w największym stopniu przyczyniła się do powstania Świątyni Ludu Kościoła Pełnej Ewangelii. Prawdziwego opus magnum Jima.
Spójrzcie na nich. Każdy z tych gogusiów zapłacił kilka patyków, żeby się nauczyć wciskania kitu. Nawijania makaronu na uszy. Lania wody. Zawijania gówna w papierek. Mogli ten czas poświęcić na naukę czegoś pożytecznego. Poznać podstawy programowania. Zrobić kurs z grafiki komputerowej. Albo chociaż douczyć się polskiego, aby ich maile dało się czytać bez translatora. Ale nie. Woleli się dowiedzieć, jak się zwiększa przychody ze sprzedaży. Jak się produkuje hajs. Jak się robi mamonę na frajerach. Każdy z tych żałosnych kmiotów dałby sobie odebrać połowę IQ, byleby nauczyć się sterować ludźmi jeszcze głupszymi od siebie.
– Prosty facet, który nie miał wykształcenia psychologicznego, który nie odróżniał perswazji od manipulacji, który zaczynał jako obwoźny sprzedawca małp, który nie miał do dyspozycji wielkiego kapitału ani portali społecznościowych, zbudował wspólnotę liczącą trzydzieści tysięcy wyznawców. Stosując banalne sztuczki, takie jak pokazy czytania w myślach albo cudownych uzdrowień, uformował grupę złożoną z białych i czarnych, kobiet i mężczyzn, ubogich i bogatych, którzy porzucili swoje dotychczasowe życie, aby razem z nim zbudować komunę. Zdobył moc pozwalającą wywierać wpływ na media i polityków. Zdołał nawet zbudować własną osadę na terenie Gujany Francuskiej. I to wszystko zrobił facet, który wyglądał jak mało apetyczna podróbka Elvisa.
Roześmiali się. To ważne, bo śmiech jest głównym stymulantem mojego przekazu. Rozśmieszonym baranom łatwiej się wtłacza do łba te bzdety. Humor jest jak lubrykant. Bez niego też by weszło, ale po co narażać się na otarcia.
– Wiecie, dlaczego o nim mówię? Bo Jim to najlepszy sprzedawca, o jakim słyszałem. Opchnął swoim wyznawcom wizję cywilizacyjnego upadku. Przekonał ich do idei świata wyzwolonego od konsumpcjonizmu i podziałów społecznych. Opowiedział im bajeczkę o cudownej krainie, gdzie ludzie będą szczęśliwi. Sprzedał produkt, który nie istniał. Którego nawet nie było w zasięgu. Jim za pomocą słów zamordował ich racjonalizm. A potem zamordował swoich wyznawców, nakłaniając prawie tysiąc osób do zbiorowego samobójstwa.
W tym momencie moi uczniowie z reguły rozdziawiają japy. Kojarzą mi się wtedy z wiernymi na mszy. Z głupiutkimi owieczkami, które pozwalają, aby obcy, wystrojony w kolorową kieckę facet pakował im hostię do ust. Tymi brudnymi, parszywymi łapskami, które nie wiadomo czego wcześniej dotykały. Brzydziłbym się zrobić komuś coś takiego, a co dopiero pozwolić, żeby ktoś zrobił to mnie! To jest jak nieodwracalne oddanie inicjatywy. Formalna rezygnacja z godności. Bezwarunkowy akt głupoty. A za głupotę trzeba płacić.
– Żaden z was nie będzie tak dobry jak Jim. Nie łudźcie się. Ale zróbcie z niego benchmark, do którego nikomu nie będziecie się przyznawać. Wzorując się na niezłych sprzedawcach, możecie osiągnąć przyzwoite wyniki. Inspirując się Joem Girardem, Samem Waltonem czy Davidem Ogilvym, pewnie moglibyśmy dojść do poziomu szefa sprzedaży dużej międzynarodowej firmy. Ale dopiero naśladując Jima, jesteście w stanie osiągnąć mistrzostwo. Poziom, na którym będziecie sprzedawać absolutnie wszystko.
Nazywam się Kacper Berger. Tym się zajmuję. Sprzedaję i uczę sprzedawać. Każdego tygodnia prowadzę kilka takich wykładów, szkoleń, lekcji – nazwijcie to, jak chcecie. Chyba można powiedzieć, że jestem nauczycielem. Tyle że pracującym dla firm. Dla wielkich korporacji, które potrzebują mnie jak tlenu. Jak matka kontaktu z dzieckiem. Jak emeryt leków. Jak pryszczaty nastolatek sprawnej prawej ręki.
Oczywiście to tylko część mnie. Ważna, ale nie najważniejsza.
Zdecydowaną większość życia zawodowego spędzam w Warszawie, co wbrew pozorom nie jest takie skomplikowane. Każda firma ma jakiś oddział w stolicy albo uważa, że od czasu do czasu warto tu wysłać pracowników, nawet jeśli ten znany trener sprzedaży wydaje się przemądrzałym impertynentem, któremu po prostu nie chce się ruszyć dupy. To bardzo ułatwia życie. I nie, nie mam problemu z tym, że ponad dziewięćdziesiąt procent czasu pracy spędzam w okolicy Domaniewskiej, ronda Daszyńskiego, Dworca Centralnego albo Okęcia. Naprawdę mogłem trafić gorzej.
Logistyka jest ważna, dlatego najczęściej podróżuję taksówkami albo Uberem. Unikam przemieszczania się w godzinach szczytu. Pochlastałbym się, gdybym był jednym z tych chujów tkwiących w korkach, o których Adaś Miauczyński słuchał w radiu. Właściwie uważam, że trzeba być kompletnym kretynem, aby podróżować po Warszawie w okolicach dziewiątej i siedemnastej. Oczywiście ktoś taki jak ja – w pełni samodzielnie zarządzający swoim życiem zawodowym – może sobie pozwolić na komfort nieużytkowania miasta w tych godzinach. Ci, którzy nie mogą, powinni za wszelką cenę to zmienić. Uznać za priorytet. Za niezbędny warunek utrzymania równowagi psychicznej.
Mam dwa mieszkania: w Śródmieściu i pod Konstancinem. Po takich spotkaniach jak to – z głupawymi menedżerami średniego szczebla – z reguły wyjeżdżam za miasto. Muszę odreagować. Odetchnąć. Nabrać dystansu. A przy okazji sobie przypomnieć, dlaczego to wszystko robię.
Dojazd z centrum do Konstancina w godzinach przedwieczornych zajmuje około czterdziestu minut. Czasem wysiadam jakiś kilometr przed domem, żeby się przespacerować i poprawić krążenie. Mijam posiadłości, które pobudowali ludzie kilkanaście i kilkadziesiąt razy bogatsi ode mnie. W końcu widzę swoją. Skromną. Niedokończoną. Brakuje kostki na podjeździe, roślin w ogrodzie, kolorów na elewacji. Pewnie gdybym wiódł inny tryb życia, już dawno bym się tym zajął. W końcu trzeba dbać o pozory. Nigdy nie wiesz, kiedy uratują ci dupę.
Teraz powinienem opowiedzieć wam o wnętrzu domu. O nowiutkich, wyglądających na nieużywane meblach. O designerskich gadżetach. O dziewięciu pokojach rozmieszczonych na dwóch piętrach. O czystości, o którą troszczę się samodzielnie podczas kompulsywnych napadów sprzątania. O zajebistej elektronice. O inteligentnej lodówce, w której zawsze, ale to zawsze znajduje się zapas whisky. Tylko kogo to obchodzi? Przecież nie interesuje was to, co piję i gdzie sram. Interesuje was to, co można znaleźć na poziomie minus jeden.
W moim królestwie.
To tam