– Ano miał ze trzy godziny czasu.
– Posłali za nim ceklarzy?
– Ciekawość gdzie? W puszczę? Kamień w wodę.
– Rety… jak się burmistrz dowie!
– Ee… płakać nie będzie. Szkody w świętych naczyniach nie ma, dy157 Mikołajowi głowy nie zetnie.
– Ale psi syn sprawny!
– Wiadomo, z diabłem w zmowie.
– Słyszycie, ludzie? Złodziej uciekł w nocy oknem! – zwiastował nowinę kościelny, wlokąc się ślamazarnie na plebanię.
– Ejże? Naprawdę? – ze śmiechem przyjęto jego słowa. – Ale co gorsza, że króla Popiela myszy zjadły!
– Cha, cha, cha, cha!
Wawrzuś patrzył, słuchał… w głowie mu się zawracało… serce dzwoniło na trwogę, a w uszach brzmiały dwa straszne słowa: „Do widzenia, malućki”.
U wiłów158
Królewna i diabły. – Brzuchomówca. – Pan Prot funduje piwo. – Margosia na linie. – Wawrzuś do góry nogami. – Koza Beksa i bat Grzegorza. – Czemu „zbyrkała” płachta u wozu.
Wawrzuś otworzył oczy. – A ja gdzie? – zapytał głośno. W pierwszej chwili jakoś nic a nic nie pamiętał. Że mu jednak wcale nie chodziło o dociekanie prawdy, leżał sobie wyciągnięty na słomie, worek z owsem pod głową, i przypatrywał się. A było bardzo dużo ciekawych rzeczy do widzenia: najpierw, jako porządny gospodarski syn, zauważył trzy doskonale utrzymane konie, chrupiące obrok tuż obok niego, a na ziemi leżała śliczna biała koza, o długiej, krętej wełnie. Dalej w rynku, gdzie wczoraj w nocy widział mnóstwo powyprzęganych wozów, dziś zobaczył dwa szeregi straganów, a o ile mógł dostrzec ze swego kącika, różne cuda rozłożone były na tych straganach. Tuż niedaleko garncarz miał swoje wyroby, dalej koszyków moc niezliczona, obok koszykarza szewc ustawił i rozwiesił kilkadziesiąt par butów, ciżem i ciżemek w różnych kolorach.
„O raju… a to ci żółte jak słoma w słońcu! – westchnął Wawrzuś, wpatrując się z zachwytem w parę trzewiczków zawieszonych rzemykami na drążku i chyboczących się w prawo i w lewo. – Zeby tak matusia tu byli, poprosiłbym… oni tacy dobrzy… kupiliby mi te cizemki. Jakie to nosy długie mają, cuję, ze prawiutko byłyby na moją nogę”.
Ziewnął głośno, przewrócił się na prawy bok i przymknął oczy. Po tylu przygodach należał mu się jeszcze wypoczynek.
– Jego miłość już się zbudził – zaświergotał mu nad głową jakiś cienki głosik.
Popatrzył w górę. Przy olbrzymim wozie, trzy razy przynajmniej większym od innych, grubą płócienną budą krytym, stała śliczna dziewczyna. Wianuszek z jaskrawych kwiatków miała na ciemnych włosach, koszulkę bieluśką z krótkimi rękawami, gorsecik zielony jak sama trawa, czymś błyszczącym suto wyszywany, i taką samą strojną, króciutką spódniczkę. Na nogach ciżemki żółte.
„Oj, oj… nie będę się rusać, niech mi sie tak śni jak najdłuzej… ślicności królówna!”
Dziewczyna wplatała srebrny galonik159 do warkocza i śmiała się w głos:
– A to ci śpioch dopiero! Ludzie od niepamięci świata już pośniadali, a ten chrapi i chrapi… Nie głodnyś?
– Wolno gadać do jasnej królówny?
– Idźże, głuptasku… takam ja królówna, jako ty królewic. Margośka mi jest i tyla. Matka… ociec! – zawołała, przytykając usta do szpary w budzie – bo ten mały już wstał.
– Przyprowadź go, niech co zje – odezwał się ktoś z głębi wozu.
– No, wstawaj i chodź, bo potem nie będzie czasu myśleć o tobie.
Uchyliła trochę zwisającej płóciennej płachty, weszła po schodkach do wnętrza wozu i pociągnęła chłopca za sobą. Dobrze, że go trzymała za rękę, bo się tak żachnął gwałtownie, że byłby spadł ze schodów na wznak i potłukł się porządnie: O ile Margosia na pewno była królewną, choć się nie chciała przyznać, to znowu te dwie postacie, które ujrzał w tym dziwnym wozie, co był domem, czy w tym domu, co był wozem, musiały przyjść na ziemię prościuteńko z piekła.
W głowie mu się mąciło…
Jedno grube a krótkie, odziane po cudacku, prawy rękaw czerwony, lewy żółty; prawa nogawica sina, lewa biała w czarne koła. Sam kubrak pasiaty jakiś, jakby węże po nim łaziły… ale to wszystko jeszcze nic naprzeciw ohydnej gęby! Ani ściana nie taka biała, jak twarz owego grubasa… po niej plamy, jakby kto palec we krwi umaczał i pacnął tu i owdzie; włosy… albo to włosy? Rude kłaki obmierzłe. To drugie znowu, co stoi w kącie, czarne jak smoła; gęba i włosy, i całe odzienie. A królewna wcale nie ucieka, tylko się śmieje i gada z nimi po cichu.
„O Matko Święta… dziękujez Ci! Jakasi zwycajna kobieta stoi przy piecu i z garnka na miseckę strawy ulewa. Ukroiła chleba, odwraca sie… ady160 ja ją wczora w nocy widziałem!”
– Cóż, malućki parobeczku – przemówiła kobieta do Wawrzusia – dobrze ci się spało? Zbój się nie przyśnił?
Odważył się o jeden krok postąpić.
– O moiściewy161… – szepnął – ulitujcie się nade mną biednym, wyprowadźcie mnie stąd zaraz! Juz ani jeść nie chce, bylem na one diabły nie patrzał.
Choć starał się mówić jak najciszej, Margosia, stojąca tuż, usłyszała ostatnie słowa i rozchichotała się, aż na ławie przysiadła.
– Nie bójże się, nie bój, chi, chi, chi… słyszeliście, tatusiu, co on gada? Myśli, żeście wy diabeł i Froncek też… chi, chi, chi… bo mnie kolki chycą!
A starsza kobieta pogłaskała dziecko, podprowadziła je do piecyka i rzekła głosem łagodnym:
– Jedz, synku, z Panem Jezusem, a niczego się nie bój; ci dwaj w kącie to ludzie, tacy jako i my; ino sztuki będą pokazować162 na rynku po sumie163, to się musieli przebrać i gęby se usmarowali. Jak się potem umyją, to zobaczysz, że wcale nie straszni.
– Stuki? Na co stuki?
– Takiś duży wyrósł i o wiłach nie słyszałeś? – spytał go długi, czarny diablik.
– Jako życie nie słysałem; ani w Porębie takich nie było.
– Widzisz, jak to dobrze, żeś się do nas dostał, zaraz się czegoś ciekawego dowiedziałeś – dodał starszy.
– E… co mi ta o to, nicegom nie ciekawy, ino kaj164 Poręba. Tyle ludzi na jarmarku, nie ten, to insy odwiezie mnie do tatusia.
– A jakże, słusznie; ino co masz po ludziach chodzić, nie mogłeś lepiej trafić jak do nas, my właśnie zaraz jutro jedziemy do Poręby.
– Zaraz jutro? Aj dobrze, dobrze! Juz trzeci dzień się błąkam, sam bym nijak nie trafił.
– A widzisz? Ale za to musisz krzynę odsłużyć.
– Juści, ze odsłużę, byłem ino zdolił165.
– Łatwa