Wiedział, że matce można się przyznać do wszystkiego; ileż to razy słyszał, jak nastawała na męża, by chłopca oddał do jakiego dworu po drodze albo do rzemiosła. Wiedział, że go nie zdradzi, bo zawsze była dobra dla niego. Więc ją objął za szyję i najcichszym szeptem wyjąkał:
– Chcę do matusi, do Poręby.
„Robaczkiem się opiekuje. Polnej trawki pilnuje…” – przypomniała się Grzegorzowej pieśń o Boskiej Opatrzności. „Ha, może to wola Pana Jezusa – pomyślała – niech dziecko idzie, gdzie je oczy poniosą, lepszej sposobności jak dziś nie będzie”.
– A nie boisz się czarnej nocy?
– Juz niedźwiedź i dzik wedle mnie przełaził, juzem wilkowe ślepie w nocy widział, a nic mi się nie stało… nie boję się nicego, ino coby mnie majster nie przyłapili.
– Słuchajże; wraź se tę ćwiartkę chleba, co leży na skrzyni, za pazuchę; zmacałeś?
– Juz.
– A teraz pełzaj powoli ku schodkom… płachtę odepnij… cicho… któreś się rusza.
Zatrzymali oddech, czekali, Froncek znów zaczął chrapać, Margosia mruczała coś przez sen.
– Możesz iść śmiało, śpią twardo; a nie przewróć tam czego.
– Bóg zapłać; nie pocałujecie mnie na drogę?
Uściskali się.
Coś zaszeleściło pomiędzy skrzyniami i tłumokami, trochę świeżego powietrza wpadło do wnętrza przez odpiętą płachtę i więcej nic.
Dzięki codziennym ćwiczeniom gimnastycznym skok z jadącego wozu zabawką był dla Wawrzusia, zwłaszcza że konie, drzemiąc, stąpały noga za nogą; Grzegorz dla odpędzenia snu szeptał godzinki.
– Pocekaj, teraz ja mądry, juz mnie drugi raz nie złapies – szepnął, grożąc ściśniętą w kułak rączką niewidzialnemu tyranowi. – Ciemno jak w kominie, schowam się w krzaki, a ty mnie sukaj, póki ci sie nie sprzykrzy.
Dał susa w las.
„Nie… po krzakach przysiadał nie będę; zaświecą ze dwie latarnie i gotowi mnie wypatrzyć; albo zwierz będzie przechodził, to mnie zje. Wylezę na drzewo”.
Ze zwinnością kota czepił się palcami grubej, popękanej kory, nogi pomagały rękom, w minutę już siedział na gałęzi. Pomacał z tej i z owej strony, przekonał się, gdzie drzewo ma najgęściej splątane konary, i ostrożnie, by głową nie uderzyć o gałąź, wspinał się wyżej.
„O, tu mi będzie w sam raz; tu se ranka docekam”.
Odpięta z gwoździa płachta przymykająca wóz linoskoczków fruwała, poruszana lekkim wiatrem, i szeleściła, bijąc o półkoszki194. Baczne na każdy odgłos ucho Grzegorza posłyszało ten szmer…
– Cóż się ta dzieje? – mruknął. – Złamało się co czy oberwało, że tak zbyrka?
Zatrzymał konie i zsiadł z kozła.
– Hej… któreż tam płachtę odpięło?
– Czego chcecie? – odezwał się z głębi zaspany głos Froncka.
– Gadam, po co płachtę odpinacie. Jeszcze się który tłomok zesunie i wyleci.
– Anim się ruszał, śpię od wieczora na jednym boku.
– Może Margośka albo matka?
Margosia odpowiedziała chrapaniem, a matka udawała, że śpi.
– Ojoj… tatusiu…
– No co?
– Siennik pusty, chłopaka nie ma!
Grzegorz syknął przez ściśnięte zęby jakąś klątwę w tysiące tysięcy, ale nie tracąc czasu na próżne słowa, natychmiast skrzesał ognia, zaświecił latarnię i Fronckowi kazał zrobić to samo.
– Chodźmy szukać – rzekł – ty patrz z lewej strony, ja z prawej; nie musiał ubiec daleko; ani trzech pacierzy nie ma, jak szelest posłyszałem.
Puścili się wzdłuż drogi, licząc, że dziecko dogonią. Gdy ubiegli spory kawał, dopiero im na myśl przyszło, że się mógł schować gdzie bliżej w gęstwinie. Więc wracali już powolutku, przyświecając krok za krokiem, krzak za krzakiem, jednej kępki paproci nie opuścili; przystawali, nadsłuchiwali – nic.
– Przywiąż no latarnię do żerdki, poświecisz wyżej między drzewa, może się gdzie na które wydrapał.
– O Jezu! – szepnęło dziecko – prosto na moją sosnę świeci… musi mnie uwidzieć… białą kosulę znać między gałęziami…
– Cóżeś się tak zapatrzył w jedno miejsce?
– Zobaczcie sami, coś szarzeje na samej górze…
– Gdzie, gdzie? Nie widzę…
Załomotały skrzydła, wystraszony puchacz spuścił się z wierzchołka sąsiedniego drzewa i ciężkim lotem, uciekając od światła, uderzył sobą silnie w twarz Grzegorza. Stary się zachwiał, wyciągnął przed siebie ręce i czepił się Froncka za ramię, a ten zaskoczony znienacka puścił drążek, latarnia upadła i zgasła.
– Dalibyście spokój szukaniu – odezwała się matka z wozu – chłopak uciekł jeszcze przed północą, a wy go tutaj upatrujecie.
– Taaak? Toś wiedziała, a nie krzyknęłaś na którego z nas?
– Właśnie, żem nie wiedziała o niczym, ino we śnie mi się majaczyło, że się ktoś wedle mnie przesuwa, nawet mnie w rękę pocałował. Nijak się ocknąć ani oczu otworzyć nie mogłam. To jedno wiem z pewnością, że więcej niż dwie godziny, jak zemknął. Tedy nie bądźcie głupi i nie szukajcie wiatru w polu.
Naklęli obaj co się wlazło i powrócili do wozu.
Konik zwirzyniecki
Wesele w Pisarach. – Szedł do Poręby, zaszedł do Krakowa. – Tatar na drewnianym koniu. – Znowu pielgrzym. – Dlaczego św. Wojciech ma dwie głowy? – Ojciec Szymon.
Bór się zaczął ożywiać… rozbudzone ptactwo napełniało powietrze wesołym świergotaniem… poprzez wierzchołki drzew niebo się zaróżowiło na wschodzie.
Wawrzuś zmówił pacierz, uskubnął chleba z darowanej przez poczciwą Grzegorzową ćwiartki i obliczał w duchu, czy można już zleźć z drzewa bez obawy.
„Ee… chyba mnie juz gonić nie będą… pojechali przed siebie, to ja się obrócę z powrotem. Pójdę lasem, ale już ino195 samym krajem, cobym196 drogi z oczu nie stracił. Dy197 mi juz ani pusca nie dziwną; cego bym się miał bać?”
Rozpoczęła się nowa wędrówka, z tą różnicą, że już dziś Wawrzuś zmądrzał o wiele, uważał się za bywalca, bogatego w wielorakie doświadczenie; czuł, że się już lada kogo nie zlęknie ani też nie uwierzy pierwszemu lepszemu, co by go chciał do rodziców odprowadzić. Szedł śmiało, głodu się nie bał, okolica była ludna, gościniec uczęszczany, wszystko wcale inaczej niż przed paru tygodniami w puszczy.
Około południa zaszedł do jakiejś wsi i przybliżył się do pierwszej chałupy, gdzie zobaczył drzwi otwarte i całą rodzinę obiadującą w sieni. Stanął opodal, ale tak, by go dostrzeżono.
– Cóż to za dziecko? – spytał gospodarz.
– Widzi mi się Bartków Pietrek