„O rety… pewnikiem była dzika świnia, bo chrumcało. O… znowu cosi! Matko Boska, nie daj mnie!”
Wdrapał się na gruby konar pochyło zwisający, siadł na nim okrakiem i patrzy. Niby to ciemno w puszczy, ale pełnia księżyca, to bodaj gdzieniegdzie mdłe światełko między liście zagląda.
Wawrzuś drgnął.
„Śmigne wyżej, bo sie boje… o Jezu, znowu idzie! Jak tez to mrucy, mrucy…”
Między krze i konary przeciska się wielki brunatny niedźwiedź; zły czegoś bardzo, bo co chwila przystawa112, pazurami ziemię drapie i głośno mruczy.
„Może głodny… a może to matka, cosi jej dzieci zezarło?… Łaska boska, juz nic nie słychać. Oho, nie zlezę ja z tego drzewa, ani myślenia… zostanę tu na noc”.
Usadowił się wygodnie na dwóch gałęziach tuż przy sobie rosnących, plecami się o pień oparł, przymknął oczy i spokojny, że mu niedźwiedź nic nie zrobi, usnął prawie natychmiast.
Zbudziły go przeraźliwe jakieś niby szczekania.
– W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. – Zmówił cały pacierz; wrzaski nie tylko nie ustawały, ale słychać je było coraz bliżej… Z głębi puszczy wyszedł wilk z najeżonymi kudłami, usiadł na mchu pyskiem do księżyca i zaczął wyć…
„O przenajświętso Matko… to wtedy wilcy byli? A ja myślał, że diabli!…”
Dziwny pielgrzym
U pszczół na obiedzie. – Rozpacz Wawrzusia. – Za głosem dzwonów. – Kąpiel w lesie. – Widziadło. – Co Wawrzuś wypatrzył pod kościelnym oknem. – „Chwytaj! Łapaj!” – Oczy pielgrzyma.
Wawrzuś obudził się przeziębły i bardzo głodny. Pojrzał z wysokości na wszystkie strony – cicho. Dziki, niedźwiedzie, wilki wróciły pewno do legowisk, dopiero w nocy rozpoczną na nowo swe polowania i wędrówki.
Z gałęzi na gałąź pomykając, zsuwając się po pniu, dotarł do najniższego konara i zeskoczył na ziemię. Patrzy znowu, nasłuchuje – nic.
„Juz tez ta dziś nie będę się kręcił w kółko jak głupi – myślał, nauczony wczorajszym doświadczeniem – ino113 se pójdę prosto i prosto, ani raz się nie zawrócę. Do jakiegoś przecie końca dolezę, ludzi może napotkam, to mnie do tatusia odprowadzą. Dy114 tatusia wszyscy znają. Ino teraz sukać trza jadła jakiego; skręca mnie cosi na wnątrzu115 jak wióry… a mgli116…”
Zerwał parę listków kwaśnego ziółka, zwanego zajęczą kapustą, zeżuł i połknął.
„Dobre to przegryźć po kluskach, jak się przykrzy darmo leżeć na paświsku; ale na głodno… Trza iść, stanie mi jeść nie da”.
I poszedł, gdzie oczy poniosą, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo, ciągle prosto, jak sobie to postanowił. Głód bardzo doskwierał, godziny mijały, a gdzie spojrzy, ino mchy, paprocie, jałowce, a górą stare grube pniska… aż strach ogarnia, co to dalej będzie. Nogi takie ciężkie, spać się chce czy co takiego?
„Choć do słonecka pójdę się ogrzać; jakasi polana… drzew tam nie ma; połoze się na trawie, pośpie, może mi zelży”.
Widok zielonej dolinki o kilkanaście kroków, słońcem oblanej, dodał mu otuchy. Podbiegł w tę stronę.
„Raju… cerwona trawa! Nie… to jagody!”
Rzucił się, drżący z głodu, na ziemię, jadł, jadł i odjeść117 się nie mógł.
„Jaśka by tu puścić, ten ci przepada za poziomkami! Alezem się naładował setnie; jaze mi w ocach pojaśniało”.
Wyjął z zanadrza drewnianą jaszczurkę, przypatrzył jej się z lubością, westchnął i pokiwał głową.
„Widzis, głupia, wsyćko118 twoja wina; bez119 ciebie ja tak na pustyni pokutuję! Wylegas sie pięknie jak królowa, a ja mizeracek tyle pędy muse rypać. Pan Jezus jeden wie, kaj120 zajdę. No, idź spać, pora na mnie”.
I wędrował dalej. Za wiele jednak ufał poziomkom; ani dwie godziny nie minęło, znowu głód. Żebyż choć nadzieja wyjścia z tego przeklętego lasu! Drzewa olbrzymie konarami u góry się plączą, w zielone sklepienie wiążą; chłód, mrok, nieba nie widać, słońca nie widać, ponura, głucha cisza… Kukanie kukułki słabo dolatuje; widno wszystkie ptaki pouciekały z tej ciemni do słońca.
„Cosi pachnie… – pociągnął głęboko nosem – juści, miodem wonieje, woskiem… barć121 tu gdzieś musi być bliziutko. Trza patrzeć, gdzie wypróchniałe drzewa. – Podniósł głowę i śledził pilnie. – Zeby ino nie za wysoko. Oho… pscoły się uwijają… mojeściewy ślicne, pokażcie mi drogę!… Jest! Oj, skoda, ze mnie tatuś nie widzą, boby mnie pochwalili. Wszystko cłowiek ma na zawołanie: i kozik, i hubkę, i krzesiwko; a zawdy122 ino gadają, zem niemrawiec”.
Skrzesał ognia, rozjarzył kawałek hubki, wsadził w szczelinę wypróchniałego drzewa, tuż przy otworze barci, a sam czym prędzej uskoczył w bok, bo rozwścieczone pszczoły mogły się nań rojem rzucić i na śmierć zakłuć. Schowany za rosochatym wiązem, czekał cierpliwie, czasem jedno oko wysuwając. Gorzki, gryzący dym z tlejącej hubki rozsnuł się białawym obłoczkiem dokoła barci, aż i przedostał się szparami do wnętrza. Z głośnym brzękiem wyleciało kilkaset pszczół na powietrze; zatrzymały się przez parę sekund w miejscu, jakby naradzając się, co robić wobec tak strasznej klęski, i zbite w kłąb, pomknęły ku górze.
Niejeden dorosły nawet człowiek, ale nieświadomy rzeczy, korzystałby z pomyślnej chwili i śmiało szedł miodu wygarnąć z opuszczonej barci. Wawrzek tyle razy napatrzył się robocie ojca, że i sam zachował się jak stary, doświadczony pasiecznik. Wiedział, że na straży ukochanego ula i bogatej spiżarni zostaje zawsze kilkadziesiąt najwytrwalszych pszczół, i te albo giną uduszone dymem, albo opuszczają barć o wiele później od swych poprzedniczek. Stał więc ciągle za drzewami i czekał. A hubka nie przestawała się dymić.
„No, może ta juz macie dość? Mnie samego w nosie kręci, to chyba uciekły abo123 pomarły”. (W mniemaniu ludu pszczoła za to, że dostarcza wosku na światło do kościoła, ma wyższość nad innymi zwierzętami, że nie zdycha jak one, tylko umiera jak człowiek.)
Wawrzuś wysunął się z kryjówki, powolutku się zbliżał do upragnionego celu, a ciągle rzucał oczyma na wszystkie strony, czy się gdzie jeszcze jaki niedobitek nie pokaże. Wspiął się na suchy konar i zajrzał do wnętrza barci.
„To ci komora pełna! Hej, hej… pewnikiem niepamiętne lata się tu mają, a nikt o nich nie wie. Nawet mi nie zal, ze takim bogackom ubiorę krzynę”.
Spiesznie