Wyciągnął z zanadrza kozik i obejrzał się.
„Zbiją tatuś… A za co by mieli bić? Dy101 krowy w porządku, to mi wolno robić, co chcę”.
I dalejże skrobać, dłubać, wygładzać, zaokrąglać, zaostrzać; brwi zmarszczył, koniec języka wystawił z ust i poruszał nim prędzej lub wolniej, w miarę jak mu się robota lepiej lub gorzej wiodła. Nie w głowie mu Gwiazdula ni Krasa, co gorsza, nie w głowie mu tatuś.
Skończył. Ujął drewienko w dwa palce, wyciągnął rękę, żeby się z daleka przyjrzeć, i przekrzywiwszy główkę, patrzał na swe dzieło z uśmiechem zadowolenia.
„Oj ty, ty… jakbym cie na ziemi do słońca położył, toby się twoje siostry i bratowie zbiegli do cie. Ino by się dziwowali, coś taka niemrawa, chi, chi, chi!… Jezu! A krowy gdzie? Rety… ludzie… o matko… tarasą102 tez to plebańskie103 zyto, tarasą!”
Zerwał się jak oparzony, ale i w tej minucie rozpaczy i grozy nie zapomniał o rzeczach najważniejszych; jaszczurkę i kozik wsunął za pazuchę.
„O Jezusińku… jakże ja sobie z nimi dam rady! Oj, spierą104 mnie tatuś, spierą… chyba mnie na śmierć ubiją! O rany… Kuba, Scepon105, Bartek z kijmi106… juz po mnie!”
Nie pytając wiele, co się z krowami stanie, potoczył się z górki jak kula prosto do rzeki.
„Niech mnie ta gonią… Pan Jezus miłosierny… może w tej stronie brodu nie znają, a ja znam. Rzyka107 głęboka, będą się bali”.
Chlupnął bez namysłu, woda go z głową przykryła, ale w okamgnieniu o parę stóp w prawo wynurzyła się jasna czupryna, a krok dalej – już tylko po kolana. Posuwał się zwolna, macając nogą ostrożnie, żeby na dziurę nie natrafić.
Parobcy księdza proboszcza, zajęci wypędzaniem bydła ze szkody, nie spostrzegli w pierwszej chwili, gdzie się pastuszek podział. Karbowy108 Kuba wydawał rozkazy:
– Ty, Bartek, odprowadzisz gadzinę109 do naszej stajni; jego wielebność przeznaczy sam, ile dni odrobku przy żniwie ściągnąć z Wojciecha; a smykowi to już ja skórę wyłoję wedle pamiątki.
– Ihi, juści – szyderczo się roześmiał Szczepan, skryty przeciwnik, zazdrosny o władzę Kuby – juści mu tak pilno czekać onej pamiątki; widzicie, jak pięknie przebrodził rzekę, o! już na drugi brzeg się spina!
– Tysiąc pieronów! Goń… łapaj… No lećże… co stoisz?!
– Nie pójdę; brodu nie znam… pływać nie umiem…
– To gnaj krowy, niedojdo. Bartek, chodź, a raźno!
Pobiegli cwałem. Kubę dwa razy woda z nóg zwaliła, musiał mu Bartek podać rękę, i zabawiwszy dobry kwadrans, ledwie się na drugi brzeg wygramolili. Karbowy rzucił okiem po piasku nadbrzeżnym, ślady bosych nóżek biegły w kierunku lasu. Rzucili się obaj w tę stronę, zamajaczyła im szara koszulka… Wawrzek dopadł pierwszy krzaków, stracili go z oczu.
„O matko… już krzycą… wołają na mnie! Co takiego?… Kuba wrzescy, co mnie na śmierć zatłuką! Ino mnie złapcie pirwy110!”
Gibki, drobny a sprężysty, odbijał się nóżkami od ziemi, dawał susy jak piłka, coraz dalej, coraz głębiej w las… Głosy goniących parobków słabo już tylko słychać było, prawdopodobnie zgubili ślad. Ale i dziecko traciło siły. Upadł pod gęstą leszczyną i dyszał głośno.
„Ojej… kłuje mnie w środku… choćby mnie ta i znaleźli, nie ruse sie… w bokach boli… matusiu!”
Dokoła cisza, spokój, ani ptaszków nie słychać; czasem coś smyrgnie po gałęzi z drzewa na drzewo: to wiewiórki się gonią.
Wawrzuś pojęczał trochę, polamentował, ale z każdą chwilą robiło mu się lżej; bicie serca i kłucie w piersiach ustało, obrócił się na boczek, jak w nocy na sianie przy matusi, i usnął twardo. Zbudziły go skośne promienie zachodzącego słońca, przedzierające się dołem pomiędzy pnie drzew. Roje komarów drżały w świetlanych smugach… Jeden promyk zaświecił mu w same oczy; ocknął się i usiadł.
„A to dopiro! Cóz ja w lesie robie? Aha, aha, prawda… ale i tak mnie nie dogonili! Chi, chi, chi… Juści, śmiej się głupi, ze cie nikt nie kupi. Tatuś cekają tam na mnie ze rzemieniem. Ino głowę bez drzwi wraże, okropa świata, co się będzie działo. Ano darmo, jęcenie jęceniem, a bicie biciem. Trza iść, bo noc zapadnie. – Wstał, przeciągnął się i popatrzył na wszystkie strony. – Aha, z tamtej gęstwiny tum dopadł, trza się tą samą drogą wracać”.
Uszedł ze sto kroków