Ballada ptaków i węży. Suzanne Collins. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Suzanne Collins
Издательство: PDW
Серия: Igrzyska śmierci
Жанр произведения: Учебная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380088245
Скачать книгу
na korytarzu przez Tigris i Panibabkę podczas szybkiej kolacji, na którą składały się jajecznica i kapuśniak, do nieznajomych, gdy tego wieczoru wracał do zoo, by nadal trzymać rękę na pulsie.

      Miasto spowijała łagodna pomarańczowa poświata zmierzchu, a chłodny wietrzyk rozwiał dławiącą spiekotę dnia. Władze przedłużyły godziny otwarcia zoo do dwudziestej pierwszej, żeby mieszkańcy Kapitolu mogli zobaczyć trybutów, ale od wizyty Coriolanusa nie było już transmisji na żywo. Postanowił znowu pokazać się w zoo, żeby sprawdzić, co z Lucy Gray, i zasugerować jej zaśpiewanie kolejnej piosenki. Widownia byłaby zachwycona i może raz jeszcze udałoby się ściągnąć kamery.

      Gdy krążył po alejkach w zoo, poczuł tęsknotę za dzieciństwem, a także smutek na widok pustych klatek. Kiedyś były pełne fascynujących stworzeń z genetycznej arki Kapitolu. Teraz w jednej z klatek w błocie leżał samotny żółw i ciężko rzęził. Wysoko wśród gałęzi skrzeczał brudny tukan, fruwając swobodnie z jednego wybiegu na drugi. Były to nieliczne zwierzęta, które przeżyły wojnę: większość albo padła z głodu, albo została zjedzona. Parka chudych szopów, która zapewne przywędrowała tu z sąsiedniego miasta, grzebała w przewróconym koszu na śmieci. Jedynymi stworzeniami, które czuły się świetnie, były szczury ganiające po krawędzi fontanny i przebiegające przez alejkę zaledwie jakiś metr od Coriolanusa.

      Bliżej małpiarni zobaczył ludzi. Mniej więcej setka stała pod samą klatką, od jednej krawędzi do drugiej. Coriolanus poczuł, że ktoś go trącił, i rozpoznał w biegnącym mężczyźnie Lepidusa Malmseya, który w towarzystwie operatora przepychał się przez tłum. Najwyraźniej coś się działo, więc Coriolanus wszedł na głaz, żeby się przyjrzeć.

      Zdenerwował go widok Sejanusa, który stał tuż przy klatce, z wielkim plecakiem u stóp. Wsuwał między pręty coś, co przypominało kanapkę, i oferował ją trybutom. Chwilowo wszyscy trzymali się z tyłu. Coriolanus nie słyszał, co mówił Sejanus, ale wyglądało na to, że próbuje przekonać Dill, dziewczynę z Jedenastego Dystryktu, żeby coś zjadła. O co mu chodziło? Próbował go przebić i ukraść show? Chciał podebrać mu pomysł wizyty w zoo i zmienić go w rywalizację, w której Coriolanus nie miał szans, bo zwyczajnie nie było go stać. Czy kanapki wypełniały cały plecak? Przecież ta dziewczyna nawet nie była jego!

      Na widok Coriolanusa Sejanus wyraźnie się rozpogodził i skinął na niego ręką. Coriolanus przepchnął się przez tłum, napawając się zainteresowaniem, które budził.

      – Kłopoty? – spytał i popatrzył uważnie na plecak, pełen nie tylko kanapek, ale i świeżych śliwek.

      – Żadne z nich mi nie ufa – oznajmił Sejanus. – Bo niby dlaczego?

      Jakaś dziewczynka z wyniosłą miną podeszła do nich i wskazała na tabliczkę przymocowaną do kolumny z boku wybiegu.

      – Napisali tu: „Proszę nie karmić zwierząt” – oznajmiła.

      – To nie są zwierzęta – odparł Sejanus. – To dzieciaki, takie jak ty czy ja.

      – Wcale nie są tacy jak ja! – zaprotestowała dziewczynka. – Są z dystryktów. Dlatego powinni siedzieć w klatce!

      – A więc tak jak ja – powiedział Sejanus oschle. – Coriolanus, myślisz, że zdołasz zwabić tu swoją trybutkę? Jeśli ona podejdzie, to inni może też. Muszą umierać z głodu.

      Coriolanus gorączkowo myślał. Dziś już dostał jedną naganę i nie chciał znowu podpaść dziekanowi Highbottomowi. Z drugiej strony ukarano go za narażenie ucznia, a tu, po tej stronie klatki, był całkowicie bezpieczny. Doktor Gaul, prawdopodobnie znacznie bardziej wpływowa niż dziekan Highbottom, pochwaliła go za inicjatywę, a do tego, szczerze mówiąc, wcale nie miał ochoty oddawać pola Sejanusowi. Zoo było jego sceną, a on sam i Lucy Gray – gwiazdami. Nawet w tej chwili słyszał, jak Lepidus szepcze jego nazwisko operatorowi kamery, czuł, że widzowie w Kapitolu wpatrują się właśnie w niego.

      Zauważył Lucy Gray w głębi wybiegu. Myła twarz i ręce pod kranem wystającym ze ściany na wysokości kolan. Wytarła się falbaniastą sukienką, ułożyła loki i poprawiła różę za uchem.

      – Nie mogę zachowywać się tak, jakby to była pora karmienia w zoo – odparł Coriolanus. Wpychanie jedzenia przez pręty nie licowałoby z traktowaniem Lucy Gray jak damy. – Nie zrobię tego. Ale mogę zaproponować jej kolację.

      Sejanus natychmiast pokiwał głową.

      – Bierz, co chcesz. Mamuś zrobiła na zapas. Proszę.

      Coriolanus wyjął z plecaka dwie kanapki i dwie śliwki, a następnie podszedł do krawędzi wybiegu, gdzie leżał płaski kamień, który doskonale nadawał się do siedzenia.

      Nigdy w życiu, nawet w najgorszych latach, nie wyszedł z domu bez czystej chustki w kieszeni. Panibabka twierdziła, że zachowanie pewnych form nie dopuszcza do chaosu. Mieli całe szuflady chustek, które odziedziczyli po poprzednich pokoleniach, od zwyczajnych do haftowanych w kwiaty. Coriolanus rozpostarł zniszczony, nieco pognieciony kwadrat białego płótna i położył na nim kanapki. Kiedy usiadł, Lucy Gray sama, bez żadnej zachęty, podeszła do prętów.

      – Te kanapki są dla wszystkich? – spytała.

      – Tylko dla ciebie – odparł.

      Przykucnęła i wzięła do ręki kanapkę. Przyjrzała się składnikom, po czym skubnęła maleńki kęs.

      – A ty nie jesz?

      Nie był pewien. Jak na razie wszystko układało się tak, jak powinno – wyróżnił ją, zaprezentował jako kogoś wartościowego. Ale żeby z nią jeść? Mógłby przekroczyć granicę.

      – Wolę, żebyś ty zjadła – odpowiedział. – Żebyś nie traciła sił.

      – Dlaczego? Myślisz, że zdołam skręcić Jessupowi kark na arenie? Oboje wiemy, że to nie jest moja mocna strona.

      Zaburczało mu w brzuchu, gdy poczuł zapach kanapki. Gruby plaster pieczeni na białym chlebie. Dziś Coriolanus nie zjadł lunchu w Akademii, a śniadanie i kolacja w domu były skromne. Kropla ketchupu ściekająca z kanapki Lucy Gray przeważyła szalę. Podniósł drugą kanapkę i zatopił w niej zęby. Jego ciało przeszył dreszcz rozkoszy i Coriolanus musiał się powstrzymać, żeby nie pożreć całej kanapki w paru kęsach.

      – Teraz jest jak na pikniku. – Lucy Gray odwróciła się do reszty trybutów, którzy podeszli trochę bliżej, ale nadal wydawali się niezdecydowani. – Wszyscy powinniście zjeść po jednej, są naprawdę pyszne! – zawołała. – No chodź, Jessup!

      Nieco ośmielony, jej olbrzymi partner z dystryktu powoli podszedł do Sejanusa i wyjął kanapkę z jego dłoni. Poczekał, aż dostanie jeszcze śliwkę, po czym oddalił się bez słowa. Nagle pozostali trybuci podbiegli do ogrodzenia i wystawili ręce przez pręty. Sejanus podawał im kanapki najszybciej, jak się dało, i po chwili plecak był niemal pusty. Trybuci rozeszli się po klatce i przykucnąwszy, błyskawicznie pożarli jedzenie.

      Jedynym trybutem, który nie podszedł do Sejanusa, był jego własny podopieczny, chłopak z Dwunastego Dystryktu. Stał z tyłu klatki, z rękami założonymi na muskularnej piersi, i wpatrywał się ponurym wzrokiem w swojego mentora.

      Sejanus wyjął ostatnią kanapkę z plecaka i wyciągnął ją w stronę trybuta.

      – Marcus, to dla ciebie. Weź ją. Proszę.

      Marcus jednak nadal stał nieruchomo z miną niewyrażającą żadnych uczuć.

      – Proszę, Marcus – błagał Sejanus. – Na pewno umierasz z głodu.

      Marcus zmierzył go spojrzeniem z góry na dół, po czym demonstracyjnie się odwrócił.

      Lucy Gray z zainteresowaniem przyglądała