Anioł życia z Auschwitz. Historia inspirowana życiem Położnej z Auschwitz. Nina Majewska-Brown. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Nina Majewska-Brown
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788311158658
Скачать книгу
relacja byłej więźniarki Marii Ślisz-Oyrzyńskiej, t. 117, k. 114.

      Wiele takich apeli, odbywających się w trudnych warunkach atmosferycznych – ulewa, mróz, upał – pociągnęło za sobą liczne ofiary. Więźniowie przez cały czas musieli stać w postawie na baczność i pod żadnym pozorem nie mogli opuścić szeregów. Wyczerpani lub chorzy upadali, a wtedy funkcyjni bili ich, zmuszając do powstania.

      Na apelu musieli być też „obecni” zmarli – układano ich ciała w rzędach obok stojących więźniów. Po zakończeniu przeliczania ciała przenoszono do kostnicy, a numery więźniów wykreślano z rejestrów.

      Najdłuższy apel w dziejach obozu trwał 19 godzin i miał miejsce w nocy z 6 na 7 lipca 1940 roku po pierwszej ucieczce.

      Źródło: Piotr M.A. Cywiński, Jacek Lachendro, Piotr Setkiewicz, op. cit., s. 7–8.

      1944

      4

      Pociąg się zatrzymał i zostaliśmy z niego brutalnie wyrzuceni. Całej operacji towarzyszyły krzyki i wrzaski. Uwieszona Maćka, sztywna ze strachu, stałam na drżących nogach. Nie sposób opisać tego uczucia. Z jednej strony otworzyły się przede mną wrota wielkiej niepewności: co się stanie, jak będzie tam, dokąd nas zabierają, czy wytrzymam i zniosę to wszystko. Czy będą mnie bić, czy będzie bolało. W mój mózg wwiercała się jedna koszmarna, natrętna myśl, której nie mogłam odgonić: czy śmierć boli? Nie wiem dlaczego, ale wyobraziłam sobie, że strzelają mi prosto w serce. Stoję pod ścianą, twarzą do cegieł, z wysoko uniesionymi rękami. Nigdy nie widziałam żadnej egzekucji i sama nie wiem, dlaczego akurat tak ją sobie wyobraziłam. Byłam tak spanikowana, że prawie poczułam, jak rozpędzony do niesamowitej prędkości zimny kawałek metalu przebija skórę, przedziera się przez tkanki i utyka w jednym z narządów. Niemal czułam ten ból.

      W dodatku wszędzie unosił się nieznośny smród, taki jak ten, gdy nasza kucharka opalała w denaturacie nad metalową szufelką oskubaną skórę kaczki czy kury. Mdląca, obrzydliwie słodkawa woń zmieszana z czymś dziwnie szorstkim i chropowatym, co oklejało wnętrze nosa, zęby, osadzało się grubą warstwą na twarzy.

      Pomyślałam, że tak musi śmierdzieć w przedsionku piekła, nie mając pojęcia, że właśnie do niego wkraczam.

      – Ej, mała, co jest?

      Maciek cały drżał. Doskonale to czułam, bo nasze ciała niemal rezonowały, a mimo to usiłował mnie pocieszyć.

      – Boże, to koniec.

      – To tylko etap.

      – Niby czego? Maciek, nie wyjdziemy stąd. Mam złe przeczucie.

      – Kochanie, obiecuję ci, że przeżyjesz, nic ci się nie stanie. Bądź dzielna dla naszego maleństwa, skup się na nim.

      – Oni je zabiją, to nie może się udać.

      – Trzeba wierzyć w cuda.

      Ale cuda się nie zdarzają. Nie ocknęłam się ze złego snu, a gdy na chwilę przymknęłam oczy, po czym znowu je otworzyłam, świat był taki sam. Stali przed nami esesmani z psami, z odbezpieczoną bronią, gotowi do strzału w każdej sekundzie. Smród zatykał płuca, nie pozwalając złapać oddechu. Czułam, jakby ktoś narzucił mi na głowę pierzynę i kazał pod nią oddychać.

      – Co tak śmierdzi? – spytałam.

      Maciek pobladł, wyglądał, jakby zaraz miał zwymiotować, ale i tak starał się mnie przytulić. Zdążył jednak tylko wyszeptać „nie wiem”, gdy uderzeniem kolby karabinu w plecy przepchnięto nas do przodu.

      Wrzaski Niemców działały na mnie paraliżująco. Nigdy nie lubiłam, gdy ktoś na mnie podnosił głos, i dlatego teraz to, co działo się wokół mnie, i jeszcze ujadanie psów, było nie do wytrzymania. Miałam wrażenie, że są wściekli, że muszą się nami zajmować.

      Popychani przez ludzi, powoli przesuwaliśmy się pod eskortą w kierunku, który trudno było określić. Surowe, ceglane budynki ze skośnymi dachami przypominały stajnie i nie dodawały otuchy. Ludzie ściskali tobołki, walizki, dzieci, podtrzymywali się wzajemnie i choć każdy niósł własny strach, połączyło nas jedno – złe przeczucie. Kładło się szarym cieniem na twarzach i sprawiało, że przesuwaliśmy się w głuchym milczeniu. Nikt się głośno nie modlił, nie zaklinał rzeczywistości. Czuliśmy, że prowadzą nas na szafot, tylko nie mieliśmy pojęcia, ile czasu zabierze im ścięcie nam wszystkim głów. Z Maćkiem, poza odzieżą na sobie, nie mieliśmy nic. Tym bardziej kurczowo ściskaliśmy się za dłonie, czując, jak gwałtownie pulsują palce i tętniąca w nich krew.

      Nie byliśmy w stanie ze sobą rozmawiać. Raz, że nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, dwa, że nie chcieliśmy tego drugiego narażać na wysiłek pocieszania, trzy, że w takiej sytuacji nie sposób znaleźć słów.

      A potem wszystko potoczyło się jak w dziwnym filmie, z nieznanymi aktorami, w obcych dekoracjach, w innej czasoprzestrzeni. Brutalnie nas rozdzielono.

      Krzyczałam przeraźliwie, wyrywałam się do mojego męża, usiłowałam przepchnąć się do niego w gęstym tłumie. Mój wrzask mieszał się z krzykami innych ludzi i teraz już nikt nikogo nie słyszał. Nasze głosy splotły się w jedną nierozerwalną rozpacz. Nie sposób było odróżnić słów, zorientować się, kto kogo woła. Dzieci kwiliły, spazmatycznie szlochały, niektóre upadły i biły piąstkami ziemię.

      Padły strzały. Nie jeden, nie dwa, zabrzmiała cała kanonada, po której kilku pechowców osunęło się na ziemię. Naraz zrozumieliśmy, że to nie żarty, i jak na zawołanie zesztywnieliśmy w oczekiwaniu, w kompletnej ciszy przerywanej tylko popłakiwaniem najmłodszych. Kostucha ocierała się o nas swoją czarną peleryną, niespiesznie się pochylając i zaglądając nam w oczy, jakby od niechcenia się zastanawiała, kogo ująć pod rękę i zabrać ze sobą. Wzięła już tylu, że kolejni nieszczęśnicy przestali robić na niej wrażenie. Zupełnie odrętwiałam. Zamknęłam się w sobie, by nie zwróciła na mnie uwagi.

      Powoli zapadał wieczór. Ogniste