Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Tadeusz Dołęga-mostowicz
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Классическая проза
Год издания: 0
isbn: 9788364374401
Скачать книгу
Nic łatwiejszego, jak książkę otworzyć.

      Pani Nina spojrzała mu w oczy i odparła: – O nie. Są takie, które tego nie znoszą, i te właśnie są najciekawsze. Tych nie można przeczytać, jak tylko oczyma wyobraźni. Zgadza się pan ze mną?

      – Nie wiem, proszę pani – odrzekł bez namysłu – ja takich książek nie spotykałem. Widziałem nawet bardzo cenne wydania, ale każde mogłem otworzyć i przeczytać.

      – Ach, to zrozumiałe, pan prawdopodobnie w ogóle nie sięga po książki nieinteresujące, te zaś, które go interesują jak pod prądem magnetycznym otwierają się same. Siła woli ma takie właściwości.

      Dyzma roześmiał się. Co ona za bzdury opowiada? i powiedział: – Ależ do otworzenia książki wystarczy sił niemowlęcia.

      – Pan jednak jest typem niezwykle silnego charakteru.

      – Ja? – zdumiał się Dyzma.

      – O, niech pan nie usiłuje wprowadzić mnie w błąd. Mam masę spostrzeżeń, które to potwierdzają – uśmiechnęła się zwycięsko – a chociażby to, że pan woli Londona. Przecie to jaskrawe świadectwo upodobań! Dlaczego nie Paul Geraldy, dlaczego nie Maurois, nie Wilde, nie Sinclair Lewis, nie Żeromski, Mann czy Shaw, lecz właśnie London z jego poezją cichego twórczego bohaterstwa, z jego pogańską potęgą walki, z jego apoteozą trudu.

      Dyzma milczał.

      – Widzi pan, z góry mogę panu powiedzieć, że nie lubi pan Chopina, a lubi Brahmsa, że bliższy panu jest Matejko niż Jacek Malczewski, Lindbergh niż Cyrano de Bergerac, gotyk i drapacze chmur niż barok i rokoko. – Patrzyła nań swoimi ogromnymi niebieskimi oczyma dziecka, które zdawało się mówić: A widzisz, wujciu, wiem, co masz w kieszeni!

      Dyzma nie wiedział, co odpowiedzieć, toteż się skrzywił i syknął z bólu. Pani Nina troskliwie zaczęła wypytywać, czy nie nudzi go rozmowa, bo jeżeli tak... Może chciałby się zdrzemnąć?

      – Niech pan powie, tylko szczerze, czy trafnie określiłam upodobania pana?

      A czort że ją wie? – pomyślał, głośno zaś rzekł przebiegle: – Częściowo tak, częściowo nie.

      – Dobrze – roześmiała się, zadowolona – teraz poczytamy. Chce pan „Zew krwi”?

      – I owszem.

      Zaczęła czytać. Była to historia o dużym psie, którego ukradziono. Dyzma oczekiwał z kartki na kartkę, że wreszcie wmiesza się w tę kradzież policja, gdy opowiadanie poszło jednak innymi torami, przestał stopniowo uważać, wreszcie stracił całkiem wątek, słyszał jedynie melodyjny, miękki i ciepły głos pani Niny.

      Zaczął rozmyślać nad przeprowadzoną przed chwilą rozmową i doszedł do przypuszczenia, że była ona jednak dość dziwna. Ta ładna pani wygląda tak, jakby nie mówiła o książce. Czyżby?

      Przypomniał sobie nagle salonik w mieszkaniu naczelnika poczty w Łyskowie, pana Boczka, dwie panny Boczkówny, pannę Walaskównę, nauczycielkę szkoły powszechnej, Jurczaka z sądu pokoju i resztę łyskowskiej złotej młodzieży. W saloniku tym, jakże mizernym w porównaniu z tym pałacem, grano w cenzurowanego, a panna Lodzia Boczkówna siedziała w środku i była niby książką – tak, o niej mówiono różne rzeczy, że to nie rozcięta, a to książka kucharska, a to tomik wierszy, a to książka, która ciekawie wygląda, ale lepiej jej nie otwierać... Aha! To musi być coś w rodzaju... na pewno coś takiego. Ale czy ta pani mówiła mu rzeczy przyjemne, czy przykre? Chyba przyjemne, chociaż u tych wielkich panów to nigdy nic naprawdę nie wiadomo. A jeżeli ona leci na mnie? Ee... niemożliwe.

      Głos Niny dźwięczał, falował subtelną modulacją, czasem drżał wzruszeniem. Spuszczone rzęsy opadały na białość policzków długim cieniem, w załamaniach puszystych włosów połyskiwało słońce przedzierające się przez gąszcz liści i kładące na dywanie jasną ożywczą plamą. W pokoju pachniało lawendą i lipcem, pyszniły się pozłacanymi brązami wielkopańskie sprzęty, z pokrytego arabeskami sufitu zwieszała się ciężka lampa, połyskująca rubinowym kryształem. Mój Boże, i kto by to jeszcze przed tygodniem pomyślał, że ja, Nikodem Dyzma, będę leżał tu w tym wspaniałym pokoju na tym bogatym łożu, a ta piękna pani będzie mi czytała książkę! – Przymknął oczy i nagle zadrżał. A jeżeli to jest sen, jeżeli to wszystko jest fantazją, jeżeli teraz otworzę oczy i zobaczę okopcone i wilgotne ściany izby Barcików przy ulicy Łuckiej? A ten głos? Może to Mańka czyta Walentowej „Kurierka”?

      Wtem głos umilkł, aby po pauzie odezwać się przyciszonym pytaniem: – Czy pan zasnął?

      Dyzma otworzył oczy i uśmiechnął się.

      – Nie, proszę pani.

      – Minął panu ból? Lepiej panu?

      Nikodem znowu się uśmiechnął.

      – Ból mi nie minął, ale mi lepiej.

      Milczała.

      – Jak pani jest tutaj, to mi lepiej.

      Spojrzała nań ze smutkiem i nic nie odpowiedziała. Nikodem pomyślał, że ten obłąkany jej brat musiał jednak mieć rację, że ona jest nieszczęśliwa. Nadarzała się sposobność sprawdzenia i innych jego informacji, toteż Dyzma powiedział: – A pani ma zmartwienie jakie?

      – Pan chyba jest jedynym człowiekiem w tym domu, który może powiedzieć, że jest mu dobrze.

      – Dlaczego jedynym?

      – Nic pana z tym domem nie wiąże... Mój Boże, przecie pan w każdej chwili może stąd uciec, uciec na zawsze.

      Usta jej drżały, w kącikach oczu zaszkliły się łzy.

      – I ucieknie pan na pewno.

      – Nie – zaprzeczył gorąco, pomyślawszy o swojej pensji – chciałbym tu pozostać jak najdłużej.

      Zarumieniła się.

      – Mówi pan szczerze?

      – Po cóż miałbym zmylić. Pewno, że szczerze.

      – Czy towarzystwo istot nieszczęśliwych nie przeraża pana?

      – Nie, bynajmniej, po wtóre, dlaczego pani ma być nieszczęśliwa? Kobieta młoda, zdrowa, bogata, ma życie wygodne...

      – Ach – przerwała – czy można nazwać to życiem!

      Dyzma spojrzał na nią z ukosa.

      – Że to może mąż nie kocha?

      – Mąż? – w jej rysach wyraziła się pogarda i wstręt. – Mąż... wolałabym, żeby mnie nienawidził. Zresztą, cóż mnie z nim łączy? On jest zajęty robieniem pieniędzy i tylko o nich myśli. Jego krąg zainteresowań jest mi daleki i obcy! A znowu on sam nigdy nawet nie próbował odczuć mnie i zrozumieć. – Przygryzła wargi. – Zresztą, po co to panu mówię.

      – To dobrze, że pani mówi.

      – Przecie pan i tak wszystko widzi. Panie Nikodemie, niech pan powie, czy człowiek samotny, człowiek zupełnie samotny może być szczęśliwy?

      – Bo ja wiem... Ja jestem sam na całym świecie.

      – Jak to? Nie ma pan nikogo? Rodziny?

      – Ano, nikogo.

      – I nie gnębi to pana?

      – Jakoś nie.

      – Ach, bo pan jest mężczyzną, silnym, zwartym w sobie charakterem. Pan nie zna osamotnienia, bo sobie sam jest całością. Nawet nie wiem, czy w ogóle zdolny pan jest do zrozumienia pustki osamotnienia istoty słabej jak ja.

      – A ma pani przecie pasierbicę.

      –