Powoli wstał i wziął ją w ramiona. Zapragnęła zabutelkować poczucie bezpieczeństwa, jakie ją ogarnęło w tej chwili, by napoić się nim później, kiedy będą ją dręczyły samotność i lęk.
Zapamiętaj tę chwilę, myślała gorączkowo. Blask słońca na zmierzwionych włosach Antoine’a, miłość wyzierającą z jego piwnych oczu, spękane wargi, które całowały cię w ciemności przed niespełna godziną.
Z otwartego okna dochodził miarowy, powolny stukot końskich kopyt, klap-klap-klap, zmieszany z metalicznym turkotem wozu podskakującego na nierównej drodze.
To zapewne pan Quillian udawał się z kwiatami na targ. Gdyby Vianne stała przy furtce, zatrzymałby się i wręczył jej jeden z nich, zapewniając, że nie może się on równać z jej urodą, ona zaś uśmiechnęłaby się, podziękowała i zaproponowała mu kieliszek wina.
Niechętnie wysunęła się z ramion męża. Podeszła do drewnianej umywalni, nalała do miski letniej wody z niebieskiego porcelanowego dzbanka i obmyła twarz. We wnęce służącej za garderobę, osłoniętej grubą złoto-białą kotarą, założyła biustonosz, obszyte koronką reformy i pas do pończoch. Naciągnęła cienkie jedwabne pończochy i starannie przypięła je do pasa, a następnie włożyła odcinaną w pasie bawełnianą sukienkę z dekoltem w karo. Gdy wyszła zza kotary i rozejrzała się, Antoine’a już nie było.
Znalazła torebkę i ruszyła do pokoju Sophie. Był równie mały jak sypialnia rodziców, ze spadzistym belkowanym sufitem, podłogą z szerokich desek i oknem wychodzącym na sad. Metalowe łóżko, nocna szafka z lampką, pomalowana na niebiesko dwudrzwiowa szafa na ubrania. Na ścianach wisiały rysunki Sophie.
Vianne otwarła okiennice, wpuszczając słoneczne światło.
Jak zwykle w czasie upalnych letnich miesięcy, Sophie skopała z siebie cienką kołdrę i zrzuciła ją na podłogę. Spała przytulona policzkiem do różowego pluszowego misia, którego nazwała Bébé.
Vianne wzięła zwierzątko do ręki i przyjrzała się jego sfilcowanemu pyszczkowi. W ubiegłym roku Bébé popadł w zapomnienie i kurzył się na półce przy oknie, bo jego pani zajęła się nowymi zabawkami.
Teraz Bébé powrócił.
Vianne nachyliła się, żeby pocałować córkę w policzek.
Sophie przetoczyła się na plecy i zamrugała.
– Mamo, nie chcę, żeby tatuś wyjeżdżał – szepnęła. Wyciągnęła rękę i praktycznie wyrwała matce misia.
– Wiem – odrzekła Vianne, wzdychając. – Wiem…
Podeszła do szafy i wyjęła z niej ubranko marynarskie, ulubiony strój Sophie.
– Czy mogę wziąć wianek, który tata dla mnie uplótł?
Przywiędły wianek ze stokrotek leżał na nocnej szafce. Vianne ostrożnie założyła go Sophie na głowę.
Wydawało się, że dziewczynka jest spokojna, do momentu gdy wbiegła do salonu i ujrzała Antoine’a.
– Tatusiu? – Sophie dotknęła niepewnie zwiędłych stokrotek. – Nie wyjeżdżaj…
Antoine ukląkł i objął córeczkę.
– Muszę być żołnierzem, żeby bronić ciebie i mamy. Chcę, żebyście były bezpieczne. Ale wrócę, nim się obejrzysz.
Głos mu się załamał.
Sophie wysunęła się z jego objęć. Wianek na jej głowie przekrzywił się na bok.
– Obiecujesz, że wrócisz do domu?
Ponad ramieniem córki Antoine spojrzał w zmartwione, niespokojne oczy żony.
– Tak – powiedział po długiej chwili.
Sophie skinęła głową.
W milczeniu wyszli z domu. Trzymając się za ręce, ruszyli trawiastym zboczem w kierunku starej stodoły. Wyżej na wzniesieniu trawa sięgała do kolan. Krzewy bzu, wielkie niczym wozy z sianem, wyznaczały granice posiadłości. Trzy małe białe krzyże przypominały o straconych przez Vianne dzieciach. Dziś ani razu nie spojrzała w ich stronę. W sercu czuła już wystarczający ciężar, nie chciała do niego dokładać tamtych przykrych wspomnień.
W stodole stał ich stary zielony renault. Kiedy zajęli już w nim miejsca, Antoine uruchomił silnik, wycofał wóz ze stodoły i zjechał koleinami pełnymi zeschłej trawy do traktu. Vianne wyglądała przez zakurzone okienko, obserwując, jak przed oczami migają znajome krajobrazy zielonej doliny – pokryte czerwoną dachówką chaty z kamienia, pola pszenicy, winnice, rzadkie laski.
Stanowczo zbyt szybko dojechali do stacji kolejowej opodal Tours.
Na peronie tłoczyli się młodzi mężczyźni z walizkami, żegnające ich kobiety i płaczące dzieci.
Nowe pokolenie mężczyzn wyruszało na kolejną wojnę.
Nie myśl o tym, powtarzała w duchu Vianne. Nie przypominaj sobie, jak to było ostatnim razem, gdy wracali do domów, kuśtykając, bez rąk i nóg, z poparzonymi twarzami.
Ściskała dłoń męża, gdy szedł po bilety i prowadził je do pociągu. Również w dusznym wagonie trzeciej klasy, w którym ludzie tłoczyli się jak sardynki w puszce, siedziała sztywno wyprostowana, z torebką na kolanach, nie wypuszczając ani na moment ręki Antoine’a.
U celu podróży wysiadło jeszcze kilkunastu mężczyzn. Vianne, Sophie i Antoine ruszyli wraz z nimi w dół brukowanej ulicy uroczego miasteczka nieróżniącego się specjalnie od większości osad w Turenii. Jak to możliwe, że zbliża się wojna i w zabytkowych murach tej prześlicznej, ukwieconej miejscowości zbierają się żołnierze, by ruszyć do walki?
Antoine pociągnął Vianne za rękę; ruszyła za nim bez pośpiechu. Kiedy się właściwie zatrzymała?
Przed nimi wznosiła się nowo postawiona żelazna brama, za którą stały rzędy baraków. Tymczasowe koszary.
Brama otworzyła się szeroko. Na powitanie nowo przybyłych wyjechał żołnierz na koniu, z twarzą pokrytą kurzem i czerwoną od upału. Skórzane siodło skrzypiało przy każdym poruszeniu. Ściągnął wodze i wierzchowiec stanął w miejscu, rzucając łbem i głośno parskając. Nad nimi przeleciał z warkotem aeroplan.
– Słuchajcie mnie, ludzie! – zawołał jeździec. – Zanieście papiery do porucznika przy bramie. No, dalej. Ruszajcie się!
Antoine pocałował Vianne z czułością, od której zachciało jej się płakać.
– Kocham cię – szepnął z ustami na jej ustach.
– Ja też cię kocham – odrzekła, ale słowa, zawsze wydające się tak podniosłe, nagle spowszedniały. Czymże była miłość w obliczu wojny?
– Ja też cię kocham, tatusiu. Ja też! – krzyknęła Sophie, rzucając się ojcu na szyję. Wszyscy troje objęli się po raz ostatni, po czym Antoine się cofnął.
– Do widzenia – powiedział.
Vianne nie mogła wydobyć głosu z krtani. Patrzyła, jak mąż się oddala, wtapia w tłum rozgadanych, wybuchających rubasznym śmiechem młodych mężczyzn, w końcu niknie jej z oczu. Ogromna żelazna brama zamknęła się ze zgrzytem, szczęk metalu jeszcze długo odbijał się echem w dusznym, rozgrzanym powietrzu. Vianne i Sophie zostały same na środku pustej ulicy.
4
Czerwiec 1940 roku
Francja
Średniowieczna