Sophie.
Vianne się uśmiechnęła. Jej ośmioletnia córeczka biegała prawdopodobnie po domu, bawiąc się z ojcem w berka i przeszkadzając mu w przygotowaniach do sobotniego pikniku.
– Twoja córka jest prawdziwym tyranem – powiedział Antoine, stając w progu.
Podszedł do niej. Wypomadowane czarne włosy lśniły matowo w promieniach słońca. Dziś rano zajmował się stolarką – papierem ściernym przecierał krzesło, i tak już gładkie niczym satyna – i nadal twarz i ramiona miał pokryte cieniutką warstewką drzewnego pyłu. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, wysokim i barczystym, o ogorzałej cerze i mocnym, ciemnym zaroście, który często musiał golić.
– Kocham cię, Vi – szepnął, obejmując ją i przyciągając do siebie.
– Ja też cię kocham.
W jej świecie była to najprawdziwsza prawda. Kochała w tym mężczyźnie wszystko – jego uśmiech, ciche mamrotanie podczas snu, wybuchy wesołości po kichnięciu i wyśpiewywanie arii operowych pod prysznicem.
Zakochała się w nim przed piętnastu laty na boisku szkolnym, nawet nie wiedząc, czym jest to uczucie. Był jej pierwszą i największą miłością, pierwszym kochankiem, to z nim przeżyła wszystko pierwszy raz – czuły pocałunek i intymny dotyk. Wcześniej, zanim go poznała, była chudą, niezgrabną, nerwową dziewczyną, skłonną do jąkania w często dopadającym ją lęku.
Nie miała matki.
„Odtąd będziesz dorosła”, powiedział do Vianne ojciec, wchodząc wraz z nią po raz pierwszy do domu, w którym teraz była. Miała czternaście lat, oczy czerwone i zapuchnięte od płaczu z nieutulonego żalu. W jednej chwili rodzinny dom letniskowy zamienił się w rodzaj więzienia. Mama nie żyła ledwie od dwóch tygodni, gdy tata zrezygnował z bycia ojcem. Kiedy tu przyjechali, nie trzymał jej za rękę ani nie opierał dłoni na jej ramieniu, nie podał jej nawet chusteczki, by osuszyła łzy.
„A-ale je-jestem jeszcze dzieckiem”, wyjąkała.
„Już nie”.
Spojrzała na młodszą siostrę, czteroletnią Isabelle, która nadal z upodobaniem ssała kciuk i nie miała pojęcia, co się dzieje. Nieustannie pytała, kiedy mama wreszcie wróci do domu.
Drzwi się otworzyły i stanęła w nich wysoka chuda kobieta z haczykowatym nosem i czarnymi, małymi jak paciorki oczami.
„To te dziewczynki?” – zapytała.
Ojciec skinął głową.
„Nie sprawią kłopotu”.
Wszystko stało się tak szybko, że Vianne niewiele zrozumiała. Tata porzucił swoje córki jak brudną bieliznę i zostawił je pod opieką nieznajomej. Różnica wieku między nią i siostrą była tak duża, że wydawało się, iż pochodzą z różnych rodzin. Vianne pragnęła pocieszyć małą – zamierzała to zrobić – ale pogrążona w otchłani bólu nie była w stanie myśleć o kimkolwiek innym, zwłaszcza o dziecku tak niecierpliwym, nieposłusznym i głośnym jak Isabelle. Nadal pamiętała pierwsze dni pobytu w tym domu: ciągły wrzask Isabelle i madame spuszczającą jej lanie. „Na miłość boską, Isabelle, przestań się wydzierać. Rób, co ona ci każe”. Jak grochem o ścianę. Siostra nie słuchała nikogo.
Vianne była tym wszystkim bezgranicznie przygnębiona. Żałoba po zmarłej matce, ból wywołany porzuceniem przez ojca, nagła zmiana warunków życia, przygniatająca samotność, która dręczyła także małą Isabelle, to było dla niej zbyt wiele.
Antoine ją uratował. W pierwsze lato po śmierci mamy stali się nierozłączni. Chłopak był dla niej ucieczką. W wieku szesnastu lat zaszła w ciążę, jako siedemnastolatka była już mężatką i panią Le Jardin. Dwa miesiące później poroniła i zatraciła się na pewien czas. Inaczej nie dało się tego wyrazić. Wpełzła w głąb swej żałoby i zbudowała wokół siebie kokon, niezdolna przejąć się nikim ani niczym, a zwłaszcza marudzącą, wiecznie zapłakaną kilkuletnią siostrą.
To jednak stare dzieje. Nie chciała tego wspominać w ten piękny sobotni poranek. Przytuliła się do męża.
– Jestem już gotowa – zawołała córeczka, podbiegając do nich. – Chodźmy!
– No cóż – powiedział Antoine z szerokim uśmiechem. – Skoro księżniczka jest gotowa, to pora ruszać.
Rozbawiona tymi słowami Vianne wróciła do domu i sięgnęła po wiszący na haczyku przy drzwiach słomkowy kapelusz z szerokim rondem. Mając rudawoblond włosy, porcelanową cerę i błękitne oczy, zawsze chroniła się przed silnym słońcem. Umieściła go starannie na głowie, chwyciła koronkowe rękawiczki oraz kosz piknikowy i pośpieszyła za Antoine’em i Sophie, którzy znajdowali się już za bramą.
Dogoniła ich na drodze gruntowej przed domem, tak wąskiej, że zmieściłby się na niej ledwie jeden samochód. Dalej rozciągały się zielone pola, gdzieniegdzie poprzetykane czerwienią maków i błękitem chabrów. Okolicę porastały rzadkie kępy drzew. W tym zakątku Doliny Loary uprawiano raczej pszenicę niż winorośl. Chociaż do Paryża były tylko dwie godziny jazdy pociągiem, miało się wrażenie przebywania w całkiem innym świecie. Nawet w lecie odwiedzało to miejsce niewielu turystów.
Niekiedy drogą z warkotem przejeżdżał samochód, rowerzysta lub wóz ciągniony przez wołu, na ogół jednak byli całkiem sami. Mieszkali o póltora kilometra od Carriveau, miasteczka liczącego niespełna tysiąc mieszkańców, znanego głównie jako przystanek na trasie pielgrzymki do świętej Joanny d’Arc. W okolicy nie było zakładów przemysłowych, zatem brakowało miejsc pracy. Zatrudnienie dawało głównie lotnisko wojskowe, będące dumą Carriveau. Jedyne takie w promieniu wielu kilometrów.
W miasteczku wąskie brukowane uliczki wiły się między niedbale przylegającymi do siebie zabytkowymi budowlami z wapienia. Od murów odpadały kawały tynku, bluszcz zakrywał wszechobecne symptomy rozkładu, niewidoczne, ale zawsze wyczuwalne. Miasteczko rozrastało się w chaotyczny, nieuporządkowany sposób – krzywe uliczki, nierówne stopnie schodów, ślepe zaułki – od setek lat. Kamienne budynki ożywiały plamy koloru: czerwone daszki w obramowaniu czarnego metalu, balkony z kutego żelaza ozdobione pelargoniami w glinianych donicach. Wzrok napotykał wszędzie rozmaite pokusy: piętrzące się na ozdobnej tacy pastelowe makaroniki, wiklinowy kosz pełen szynek, serów i saucisson, skrzynki kolorowych pomidorów, ogórków i bakłażanów. W słoneczny poranek kawiarnie pękały w szwach. Wokół okrągłych metalowych stolików siedzieli mężczyźni, pijąc mocną kawę, paląc skręcane ręcznie papierosy w brązowej bibułce i głośno się spierając.
Typowy dzień w Carriveau. Monsieur LaChoa zamiatał ulicę przed swoją saladerie, madame Clonet myła wystawę sklepu z kapeluszami, a grupa wyrostków spacerowała po miasteczku, kopiąc kamyki albo kapsle i podając sobie palonego na spółkę papierosa.
Po wyjściu z miasteczka skręcili w kierunku rzeki. Znaleźli płaskie, porośnięte gęstą trawą miejsce nieopodal wody i w cieniu kasztanowca rozłożyli koc, na którym Vianne postawiła kosz z jedzeniem. Wyjęła z niego chrupiącą bagietkę, gomółkę tłustego śmietankowego sera, dwa jabłka, pokrojoną cieniutko jak papier szynkę z Bayonne i butelkę bollingera rocznik 36. Nalała mężowi kieliszek szampana i usiadła przy nim, a Sophie pobiegła nad rzekę.
Dzień spędzili w cieple, słońcu i zadowoleniu. Rozmawiali, śmiali się, jedli i pili na łonie natury. Dopiero późnym popołudniem, gdy Sophie rozsiadła się z wędką nad rzeką, Antoine zaś zajął się