Antoine wziął ją w ramiona. Woń jaśminu upajała i Vianne w nagłym przebłysku pojęła, że odtąd jego zapach już zawsze będzie jej się kojarzył z tym pożegnaniem.
– Kocham cię, Antoine. Oczekuję, że wrócisz do mnie i do domu.
Później nie mogła sobie przypomnieć, jak wrócili do budynku, wspięli się po schodach na górę i rzucili na łóżko, nawzajem pomagając sobie w rozbieraniu. Pamiętała jedynie, że leżała naga w jego objęciach, przygnieciona jego słodkim ciężarem, kiedy kochał się z nią tak jak nigdy dotąd, pokrywając jej twarz i szyję krótkimi, gorączkowymi pocałunkami i ucząc się dłońmi na pamięć jej ciała.
– Jesteś silniejsza, niż ci się wydaje, Vianne – powiedział potem, kiedy leżeli zdyszani, obejmując się.
– Nie jestem – wyszeptała zbyt cicho, by ją usłyszał.
Rano Vianne chciała zatrzymać Antoine’a w łóżku przez cały dzień, a może nawet przekonać go, że powinni spakować walizki i nocą uciec jak złodzieje.
Tylko dokąd? Wojna zawisła nad całą Europą.
Kiedy po skończonym śniadaniu wzięła się do zmywania, poczuła narastający w głębi czaszki ból.
– Wyglądasz smutno, mamo – zauważyła Sophie.
– Jak mogę być smutna w piękny, letni poranek, kiedy idziemy odwiedzić naszych najlepszych przyjaciół? – Vianne uśmiechnęła się nieco zbyt ostentacyjnie.
Dopiero po wyjściu z domu, gdy przystanęła na chwilę w cieniu jabłoni, zorientowała się, że jest boso.
– Mamo – rzuciła niecierpliwie Sophie.
– Już idę – zawołała i pobiegła za córką, mijając po drodze przerobiony na szopę na narzędzia ogrodnicze stary gołębnik i pustą stodołę. Sophie otworzyła tylną furtkę, wbiegła na sąsiednie, dobrze utrzymane podwórze i ruszyła w kierunku niedużej kamiennej chaty z niebieskimi okiennicami.
Zastukała raz i nie czekając na odpowiedź, wpadła do środka.
– Sophie! – krzyknęła Vianne ostro, ale córka nawet się nie obejrzała. Dobre maniery nie były konieczne w domu najlepszych przyjaciół, a ona przyjaźniła się z Rachel de Champlain od piętnastu lat. Poznały się miesiąc po tym, jak ojciec Vianne porzucił córki w Le Jardin.
Stanowiły wówczas niezłą parę: Vianne drobna, nerwowa i blada, a Rachel wysoka jak chłopak, z gęstymi brwiami i tubalnym głosem. Zanim się poznały, obie były odludkami. W szkole stały się nierozłączne i od tamtej pory się przyjaźniły. Razem poszły na uniwersytet, a potem zostały nauczycielkami. W jednym czasie zaszły w ciążę. Obecnie uczyły w sąsiednich klasach w miejscowej szkole.
W otwartych drzwiach ukazała się Rachel z nowo narodzonym synem Arielem na rękach.
Wymieniły spojrzenia, w których były ich wszystkie niewypowiedziane obawy i lęki.
– Nie sądzisz, że ta sytuacja domaga się wina? – zagadnęła Rachel.
– Co najmniej.
Vianne weszła za przyjaciółką do niewielkiego, jasnego wnętrza lśniącego czystością. Stół zbity z grubych, licho oheblowanych desek, pośrodku którego królował wazon łąkowych kwiatów, otaczały krzesła, każde z innej parafii. W kącie jadalni stała skórzana walizka, a na niej leżała brązowa fedora, ulubiony kapelusz Marca, męża Rachel. Młoda matka jedną ręką nalała dwa kieliszki białego wina i wyjęła z kredensu ozdobną paterę z canelés. Wzięły to wszystko i wyszły przed dom.
Wzdłuż żywopłotu z ligustru rosły krzewy pnących róż. Na nierównym, wyłożonym łupkiem tarasie stał stolik i cztery lekkie krzesła. Z gałęzi kasztanowca zwieszały się zabytkowe latarnie.
Vianne sięgnęła po canelés, odgryzła kawałek kruchego ciasteczka przełożonego kremem waniliowym i usiadła.
Rachel zajęła miejsce naprzeciw niej, trzymając na kolanach smacznie śpiące niemowlę. Zapadła cisza wypełniona obawą i lękiem.
– Zastanawiam się, czy mały rozpozna kiedyś ojca – przerwała milczenie Rachel, spoglądając na synka.
– Wrócą odmienieni – mruknęła Vianne posępnie. Jej ojciec brał udział w bitwie nad Sommą, gdzie straciło życie ponad milion żołnierzy. Nieliczni, którzy powrócili do domów, przynieśli ze sobą pogłoski o potwornościach popełnianych przez Niemców.
Rachel oparła sobie dziecko na ramieniu i delikatnie głaskała je po pleckach.
– Marc nie umie zmieniać pieluch. Mały Ari uwielbia spać w naszym łóżku. Więc w sumie wyjdzie nam to na dobre.
Vianne poczuła, że się uśmiecha. Niewinny żarcik poprawił jej humor.
– Antoine strasznie chrapie. Teraz nareszcie się wyśpię.
– Na kolację będziemy mogły jadać jajka w koszulkach.
– I będzie tylko połowa prania. – Vianne próbowała ciągnąć wymianę żartów, ale głos jej się załamał. – Nie jestem dostatecznie silna, Rachel.
– Ależ jesteś, przekonasz się. Razem przez to przejdziemy.
– Zanim poznałam Antoine’a…
– Wiem. – Rachel zbyła ją machnięciem ręki. – Wiem. Byłaś chuda jak szczapa, z nerwów zaczynałaś się jąkać i miałaś uczulenie na wszystko. Wiem, byłam wtedy przy tobie. Ale to już dawno minęło. Będziesz silna. A wiesz dlaczego?
– Dlaczego?
Uśmiech spełzł z twarzy Rachel.
– Wiem, że jestem duża: posągowa, jak lubią mnie nazywać sprzedawcy pończoch i biustonoszy, ale czuję się… zagubiona. Więc sprawa wygląda tak, moja droga Vi, że czasem będę się musiała na tobie oprzeć. Oczywiście nie całym ciężarem.
– Czyli nie możemy się załamać jednocześnie.
– Otóż to – odrzekła Rachel. – Taki mamy plan. To jak, przejdziemy teraz na koniak czy na dżin?
– Jest dziesiąta rano.
– Masz rację. Oczywiście. Zatem koktajl French 75.
Kiedy Vianne obudziła się we wtorkowy poranek, promienie słońca wlewały się do sypialni, lśniąc na polerowanym drewnie.
Antoine siedział przy oknie w fotelu na biegunach; sam go zrobił z drewna orzechowego, kiedy Vianne była w drugiej ciąży. Przez cztery lata ów nieużywany fotel boleśnie z nich drwił. Vianne nazywała je w duchu latami poronień. Pustki w krainie obfitości. Trzy stracone życia w ciągu czterech lat, przerwane bicie maleńkich serduszek, posiniałe rączki. A potem cudownym zrządzeniem losu jedno dziecko przeżyło. Sophie. Chropawa powierzchnia fotela skrywała smutne duchy, ale i dobre wspomnienia.
– Może powinnaś pojechać z Sophie do Paryża – zagadnął, gdy Vianne usiadła wyprostowana. – Julien na pewno się wami zaopiekuje.
– Mój ojciec dosyć jasno wyraził swoje zdanie na temat mieszkania z córkami. Nie spodziewam się, żeby mnie przyjął z otwartymi rękami. – Vianne odsunęła cienką pikowaną narzutę i postawiła bose stopy na wytartym chodniku.
– Poradzisz sobie?
–