Wstała i klasnęła w dłonie.
– Chodź, Sophie. Pora wracać do domu.
– Nie możesz tego bagatelizować, Vianne.
– Mam się martwić na zapas? Po co? Jesteś tu, by nas chronić.
Uśmiechając się może nieco zbyt beztrosko, spakowała kosz piknikowy i wraz z rodziną ruszyła w kierunku traktu.
W niespełna pół godziny dotarli do solidnej drewnianej bramy Le Jardin, kamiennego jednopiętrowego wiejskiego domu, od trzystu lat będącego w posiadaniu jej rodziny. Wiek pokrył go tuzinem odcieni szarości, okna z niebieskimi okiennicami na obu poziomach wychodziły na sad. Bluszcz oplatał gęsto dwa kominy i dachówki poniżej. Z pierwotnej parceli pozostało tylko trzy hektary. Sto zostało rozprzedane w ciągu dwóch wieków, kiedy rodzinna fortuna topniała. Według Vianne trzy hektary całkowicie wystarczały. Nie wyobrażała sobie, na co mogłaby potrzebować więcej ziemi.
Dokładnie zamknęła drzwi wejściowe. W kuchni z okapu nad płytą zwisały miedziane i żeliwne rondle i patelnie. U belek pod sufitem suszyły się grube pęki lawendy, tymianku i rozmarynu. Miedziany zlew, któremu wiek nadał zielonkawą patynę, był dostatecznie duży i głęboki, by móc w nim wykąpać małego psa.
Tynk na wewnętrznych ścianach tu i tam poodpadał, odsłaniając farbę z dawno minionych lat. Salon był eklektyczną mieszanką mebli i tkanin – tapicerowana kanapa, dywany z Aubusson, zabytkowa chińska porcelana, perkal i grubo tkany len. Niektóre z wiszących na ścianach obrazów były znakomite, może nawet cenne, inne ewidentnie wyszły spod pędzla amatora. W sumie dawało to dość chaotyczne i niepozbawione zgrzytów wrażenie minionej fortuny i dawnych gustów, czyniąc pokój przytulnym mimo śladów zużycia.
Vianne przystanęła na chwilę, spozierając przez przeszklone drzwi na podwórze od tyłu, gdzie Antoine bujał Sophie na huśtawce, którą dla niej zmajstrował.
Powiesiła słomkowy kapelusz na wieszaku przy drzwiach i założyła fartuch, wiążąc go starannie w talii za plecami. Podczas gdy ojciec z córką bawili się na podwórzu, przygotowała kolację. Różową polędwicę wieprzową owinęła grubymi plastrami bekonu, związała sznurkiem, obsmażyła na gorącym tłuszczu i wstawiła do piekarnika. Podczas gdy polędwica się piekła, Vianne przyrządziła resztę kolacji. Punktualnie o ósmej zaprosiła rodzinę do stołu i z uśmiechem nasłuchiwała tupotu stóp, ożywionych nawoływań i skrzypienia krzeseł, gdy głodni zajmowali miejsca.
Sophie zasiadła u szczytu stołu, w wianku ze stokrotek uplecionym przez ojca nad rzeką.
Vianne postawiła pachnący kusząco półmisek. Pieczeń w chrupiącym bekonie z jabłkami glazurowanymi w gęstym sosie z czerwonego wina otoczona wianuszkiem pieczonych ziemniaków. Do tego miska zielonego groszku skąpanego w maśle doprawionym świeżym estragonem z ogródka. I oczywiście bagietka, którą Vianne upiekła rano.
Jak zwykle Sophie paplała przez całą kolację. Pod tym względem przypominała ciotkę Isabelle, bo tej też usta się nie zamykały.
Kiedy w końcu przyszło do deseru – île flottante, czyli wysepek pieczonych bez pływających w gęstym sosie waniliowym – wokół stołu zapadło pełne zadowolenia milczenie.
– Cóż, pora pozmywać naczynia – powiedziała wreszcie Vianne, odsuwając pusty talerzyk po deserze.
– Ojej, mamo – jęknęła Sophie.
– Żadnego marudzenia – rzekł surowo Antoine. – Jesteś już na to za duża.
Jak co wieczór matka z córką przeszły do kuchni, gdzie stanęły na swoich miejscach – Vianne przy miedzianym zlewie, Sophie przy kamiennym blacie – i zabrały się jedna do zmywania, druga do wycierania talerzy. Z salonu doleciała słodka, ostra woń papierosa, którego Antoine zawsze wypalał po kolacji.
– Tata nie roześmiał się dzisiaj ani razu, kiedy opowiadałam zabawne historie – poskarżyła się Sophie, gdy Vianne ustawiała talerze na wiszącej na ścianie drewnianej suszarce. – Coś go chyba gryzie.
– Nie śmiał się? No tak, to z pewnością powód do zaniepokojenia – odparła matka z udawaną powagą.
– Tata martwi się wojną.
Wojna. Znowu.
Vianne żartobliwie wygoniła córkę z kuchni. Na piętrze w pokoju Sophie przysiadła na szerokim łóżku i słuchała paplaniny małej, która przebierała się w piżamę i szykowała do snu.
Matka nachyliła się i pocałowała córkę na dobranoc.
– Boję się – wyznała Sophie. – Czy będzie wojna?
– Nie martw się tym – odparła Vianne. – Tata nas obroni. – Mówiąc to, przypomniała sobie inną chwilę, kiedy matka tak samo ją zapewniała, że nie ma się czego obawiać.
To było wtedy, kiedy jej ojciec wyruszył na wojnę.
Sophie nie wydawała się przekonana.
– Ale…
– Żadne ale. Wszystko będzie w porządku. A teraz śpij.
Ponownie ucałowała córkę w policzek.
Zeszła na parter, stamtąd zaś do ogrodu. Wieczór był ciepły, powietrze przesycał słodki zapach jaśminu. Antoine siedział w niewygodnej pozycji na ogrodowym krześle z kutego żelaza, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi.
Stanęła za nim i położyła mu dłoń na ramieniu. Wypuścił kłąb dymu i zaraz znów zaciągnął się głęboko papierosem. Potem podniósł na nią wzrok. W nikłym świetle księżyca jego twarz wydawała się blada i mizerna. Niemal obca. Sięgnął do kieszonki kamizelki i wyjął z niej złożoną we czworo kartkę papieru.
– Zostałem zmobilizowany, Vianne. Jak większość mężczyzn w wieku od osiemnastu do trzydziestu pięciu lat.
– Zmobilizowany? Ale… jak to? Przecież nie ma wojny. Nie rozumiem…
– We wtorek mam się stawić w jednostce.
– Ale… ale… jesteś listonoszem… – zaprotestowała bezradnie.
Przytrzymał ją wzrokiem i nagle zabrakło jej tchu.
– Jak się okazuje, teraz jestem żołnierzem.
3
Wojna nie była Vianne całkiem obca. Nie znała, rzecz jasna, bitewnego zgiełku, jęków rannych, dymu i krwi, ale jej następstwa – tak. Chociaż przyszła na świat w czasach pokoju, to jej najwcześniejsze wspomnienia dotyczyły właśnie wojny. Pamiętała, że mama płakała, żegnając się z tatą. Pamiętała ciągłe uczucie głodu i zimna. Niemniej najbardziej zapamiętała to, jak odmieniony wydał jej się ojciec po powrocie do domu, jak utykał, wzdychał i niewiele mówił. Zaczął wtedy pić i trzymać się na uboczu, niemal całkiem ignorując rodzinę. Później doszły jeszcze gwałtownie zatrzaskiwane drzwi, zażarte kłótnie przechodzące w niezręczne milczenie, śpiący w osobnych pokojach rodzice.
Ojciec, który wyruszył na wojnę, nie był tym, który z niej powrócił. Starała się mu przypodobać, aby nadal ją kochał, co więcej, starała się nadal kochać jego, lecz na próżno. Odkąd wywiózł ją do Carriveau, zajęła się własnym życiem. Wysyłała ojcu pocztówki na Boże Narodzenie i urodziny, lecz nigdy nie otrzymała od niego nic w zamian, rzadko też rozmawiali ze sobą. Zresztą, co niby mieliby sobie powiedzieć? W przeciwieństwie do Isabelle, która ciągle tęskniła, Vianne szybko zrozumiała –