– Zetknąłem się z sugestiami, że być może to pan zamordował Mateusza – mówię wprost, co mnie sprowadza.
– Rozumiem ból rodziców i to, że nie mogą się pogodzić ze śmiercią dziecka – odpowiada ze spokojem. – A także to, że wszędzie doszukują się przyczyny i sprawców tragedii.
– To nie rodzice przekazali mi takie sugestie. Skąd pan wie, że chłopiec nie żyje? Może został porwany i mieszka na drugim końcu świata? – pytam i po raz pierwszy wyczuwam lekkie zmieszanie rozmówcy.
Przez kilka sekund sprawia wrażenie, że nie wie, co powiedzieć. W końcu komunikuje beznamiętnie:
– Gdy to się stało, już tam nie mieszkałem.
– Ale mieszkał tam pański ojciec, mógł go pan przecież odwiedzić. Ludzie we wsi mówią, że tak właśnie było.
– Ojciec sprzedał posiadłość na rok przed tą tragedią – odpowiada obojętnie po chwili wahania.
– To nieprawda, w tym czasie należało to jeszcze do jego ojca – twierdzi Andrzej Żukowski. – Pamiętam, że nawet u nich policja szukała Mateusza. A jego ojciec kosił w tym dniu siano.
Sprawdziłem tę informację. Posesja została sprzedana w dwa lata po zaginięciu Mateusza. Dlaczego zatem mój rozmówca ukrył ten fakt?
Od wielu lat w pałacu funkcjonuje gościniec Dwór Ujazdowski. Odbywają się tu wesela i inne uroczystości rodzinne. Oferowane są też noclegi. Czy jest realne, że w czasie remontu tego obiektu ciało Mateusza ukryto w fundamentach? Tak twierdzi wizjonerka Maja Danilewicz. Według niej Mateusz bawił się z braćmi J. na rusztowaniach rozstawionych wokół budynku:
„Biegali po nich, przeskakiwali, w pewnym momencie Mateusz skoczył i nadział się na gałąź pobliskiego drzewa”.
Zdaniem Danilewicz mężczyzna, który pilnował budowy, zamiast wezwać pogotowie, wrzucił żywego jeszcze chłopca do dołu od fundamentu (prawdopodobnie pod ogrodzenie parku).
„Obok stała gruszka z betonem, którym zalano chłopca, a jego kolegom zakazano o tym opowiadać” – twierdzi jasnowidzka.
Wersja Danilewicz, mimo że wydaje się prawdopodobna, jest jednak trudna do zweryfikowania. Bo kto zgodzi się na rozkuwanie fundamentów? Gdy sprawą kilka lat temu zajęło się lubelskie Archiwum X, prokuratura nie wyraziła zgody, by policjanci sprawdzili pałac.
20 czerwca 2018 roku Andrzej Żukowski dostał dokument podpisany przez Andrzeja Ziarkiewicza, prokuratora okręgowego w Zamościu:
„(…) przedmiotowe postępowanie zostało przeanalizowane w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Lublinie w ramach tzw. Archiwum X i dodatkowo przeprowadzono czynności procesowe poprzez przesłuchanie w charakterze świadków osób zajmujących się jasnowidzeniem i wróżbiarstwem, z usług których korzystał Pan w celu wyjaśnienia zaginięcia Mateusza Żukowskiego. Przeprowadzone czynności nie zmieniły dotychczasowej oceny materiału dowodowego i nie dały podstaw do podjęcia umorzonego śledztwa (…)”.
– Byłaś w tej sprawie przesłuchiwana? – pytam Maję Danilewicz.
– Nie, gdyż nie robiłam wizji na zlecenie Andrzeja Żukowskiego.
– Nadal uważasz, że chłopiec może być na terenie pałacu w Ujazdowie?
– Nie zmieniam swoich wizji. On spoczywa w fundamentach – stwierdza zdecydowanie Danilewicz.
Jak mówi Andrzej Żukowski, po zaginięciu Mateusza jego rodzina niemal się rozpadła. Na poszukiwania syna Żukowscy zaciągnęli wysokie kredyty.
– Wpadliśmy w potężne długi, z których nie sposób teraz wyjść. Pieniądze pobraliśmy na poszukiwania synka. Teraz nie mamy z czego ich spłacać – mówi zrezygnowany Andrzej Żukowski, który już po raz kolejny zmienił wynajmowane mieszkanie. – Nasz dom został wystawiony na licytację przez komornika. A ja od 12 lat choruję na nadciśnienie i cukrzycę, jestem po dwóch operacjach, ale odebrano mi rentę. Z czego mam spłacać długi? – pyta retorycznie.
Po zaginięciu Mateusza sąd wyznaczył rodzinie kuratora. Gdy sytuacja materialna Żukowskich znacznie się pogorszyła, dwójka ich dzieci trafiła do domu dziecka, a kolejne do rodziny zastępczej.
– Straciliśmy Mateuszka i jeszcze trójkę dzieci zaraz nam zabrali. Nikt nie pomaga ludziom w takiej sytuacji jak nasza. Zostawiono nas samych z tą tragedią. Bez żadnej pomocy. Nie mieliśmy nawet żadnego wsparcia psychologa, a powinniśmy. Za to ja dla innych oddałem honorowo 50 litrów krwi i dostałem srebrny krzyż Zasłużony dla Zdrowia Narodu – nie kryje rozgoryczenia Andrzej Żukowski.
Z rodzicami została tylko najmłodsza córka, Martyna. Dziś ma 14 lat, a jej wychowaniem zajmuje się głównie ojciec, gdyż matka praktycznie cały czas przebywa we Włoszech.
– Niedawno się rozstaliśmy – wyznaje Andrzej Żukowski. – Miałem rodzinę i ją straciłem. Obawiam się też, że nigdy nie dowiem się, co spotkało Mateusza.
EWELINA BAŁDYGA Mimo poszukiwań nie udało się znaleźć zdjęć bohaterki rozdziału
Rozdział 3. Nie pozwólcie mnie zabić
Rozdział 3
Nie pozwólcie mnie zabić
Porwanie Eweliny Bałdygi to – moim zdaniem – jedna z najbardziej mrocznych spraw kryminalnych w Polsce. Wspominałem o niej w książce Byłam dziewczyną mafii. Wracam do tej historii, gdyż w trakcie swojego dziennikarskiego śledztwa dotarłem do nowych informacji i tropów w tej sprawie.
Był 30 maja 2005 roku, około godziny 18. 21-letnia Ewelina Bałdyga, najmłodsza córka właściciela zakładów mięsnych JBB w Łysych, po zajęciach na uczelni szła na parking przy ulicy Domaniewskiej na Mokotowie. Zostawiła samochód pod firmą Zepter. Nieopodal jej sportowego bmw stał biały ford transit. Aby wsiąść do swojego auta, kobieta musiała znaleźć się pomiędzy samochodami.
Zapis z kamery przemysłowej znajdującej się na siedzibie Banku Zachodniego WBK pokazuje parking przy Domaniewskiej 37a. Widać, jak obok czarnego bmw zatrzymuje się biały ford transit. Jednak nikt z tego samochodu nie wysiada, jakby na kogoś czekano. Tymczasem w kadrze pojawia się kobieta. Gdy wchodzi między forda transita a bmw, wówczas gwałtownie otwierają się drzwi furgonetki. Za plecami Eweliny widać wysokiego mężczyznę, który chwyta ją za szyję i wciąga do busa. Drzwi zamykają się, ford cofa i spokojnie odjeżdża. Za nim jedzie osobowy samochód, który ubezpiecza porywaczy. Cała akcja trwała najwyżej kilka sekund.
Jeszcze tego samego dnia spalonego forda znaleziono na ulicy Stoczniowców przy Wale Miedzeszyńskim. Porywacze, jak wynika z akt sprawy, podpalili furgonetkę na oczach innych osób. Niektóre z nich usiłowały jeszcze gasić płonący samochód.
Dzień po porwaniu Barbara Bałdyga złożyła zawiadomienie o zaginięciu córki.
„Zostałam powiadomiona przez funkcjonariuszy Komendy Stołecznej Policji, że moja córka Ewelina Bałdyga, zamieszkała w Warszawie na ulicy Słomińskiego, 30 maja została wciągnięta przez nieznane osoby do samochodu ford transit” – czytamy w aktach sprawy.
Tego dnia pani Barbara odwiedziła swoją córkę w jej warszawskim mieszkaniu:
„Byłyśmy na zakupach w galerii handlowej Arkadia, wróciłyśmy do mieszkania, nastawiłam pranie, a o 16.15 Ewelina pojechała na wykłady do Wyższej Szkoły Zarządzania na ulicę Domaniewską. Ja zostałam w domu. Przyjechał tam także mój mąż, który miał zamówioną wizytę u stomatologa. Ale po tej wizycie wrócił do Łysych. A ja czekałam na córkę. Około godziny 18 Ewelina wysłała esemesa »Mamo, będę w domu o 19«. Około 19.30 na mój telefon zadzwonił Łukasz P. z Siedlec, narzeczony Eweliny, i powiedział, że Ewelina nie