Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Trylogia Białego Miasta
Жанр произведения: Исторические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-1332-1
Скачать книгу
To byłoby jakieś wytłumaczenie.

      Alvar wstał z fotela, z którego niczym z tronu panował nad swoim gabinetem, i podszedł do ogromnego okna. Dał nam znak, żebyśmy poszli za nim.

      – Widzieli państwo te włości?

      Z okna rozciągał się widok na pola już po żniwach, las rosnących w równych rządkach topoli, wiele warzywników, cmentarz, ogrody i domki pobliskiej miejscowości Ugarte.

      – Moja rodzina zarządza tymi ziemiami od setek lat. W swoim czasie mieliśmy też młyn, kuźnię, kościół, pobieraliśmy myto. Nie chciałbym, żebyście uznali moje oświadczenie za grzeszną pychę, ale mój ród nie pracuje.

      – Nie odprawia pan nawet mszy? – zapytała Esti, napawając się pięknym widokiem.

      – No skądże…

      Alvar udawał obojętność, ale wciąż miał w ręku mój egzemplarz powieści i trzymał palec jak zakładkę pomiędzy stronami.

      – Widzi pani tę fosę, Estíbaliz? – zapytał ni stąd, ni zowąd.

      – Tak. Myślałam, że należą już do przeszłości, do średniowiecznych opowieści i seriali traktujących o tamtej epoce. Nie spodziewałam się, że będzie pełna wody.

      – To jedno z pierwszych wspomnień z mojego dzieciństwa. Kiedy byłem jeszcze mały, cała rodzina wsiadała do maleńkiej łódeczki i wiosłowaliśmy wokół wieży. Może chciałaby pani przepłynąć się ze mną?

      – Och, tak, uwielbiam wodę. – Esti bardzo się postarała, żeby entuzjazm w jej głosie zabrzmiał wiarygodnie.

      – Ja nie skorzystam – uściśliłem, chociaż to nie było konieczne. – Poproszę przewodniczkę, żeby oprowadziła mnie po…

      Alvar nie był jednak zainteresowany tym, co mówię. Poprowadził Estíbaliz przez drzwi ukryte pod tapetą, a ja zostałem sam w tym nieco cudacznym pomieszczeniu. Skorzystałem z okazji, żeby rzucić okiem na bibliotekę pełną starych tomów oprawnych w skórę.

      Zszedłem tymi samymi schodami i znów stanąłem przed kontuarem na parterze, gdzie przewodniczka udawała, że pisze coś na komputerze.

      – Mam ogromną prośbę: mogłaby pani oprowadzić mnie po części dostępnej dla zwiedzających?

      Uśmiechnęła się nieśmiało i wzięła pęk kluczy.

      – Proszę za mną. Proszę pytać o wszystko, co pana zainteresuje. Tak czy siak, musimy się pospieszyć, za dwadzieścia minut powinnam zamykać.

      – Rozumiem.

      W pierwszej sali wisiały za szkłem portrety wielu pokoleń poprzednich panów na wieży.

      Przystanąłem, żeby lepiej im się przyjrzeć. Ten i ów z przodków przypominali Alvara. Zobaczyłem wielu przystojnych, zwłaszcza w latach młodości, facetów. Niektórzy byli wąsaci, ciemnowłosi, zupełnie od niego różni. Znalazłem też zdjęcie kilku kobiet z dziećmi na łódce odpychanej od brzegu przez księdza.

      – Muszą mieć na imię Alvar, inaczej nie mogą zostać dziedzicami – wyrecytowała przewodniczka. – Muszą też przestrzegać kodeksu honorowego według edyktu, który wydał Ferdynand Czwarty, w przeciwnym razie grozi im utrata włości.

      Potem pokazała mi ogromne płótno, w którego centralnej części widniał pień z imionami wypisanymi kursywą. Odchodziły od niego gałęzie, całe rodziny młodszych dzieci oddzielone od pierworodnych synów. Przez tysiąclecia naliczyłem ich trzydzieści.

      – Spodziewałem się manekina w habicie zakonnicy – powiedziałem.

      – Manekina? O ile mi wiadomo, nie wystawialiśmy żadnego habitu – odparła zdziwiona.

      Pokazałem jej zdjęcie, które wysłała mi Estíbaliz. Patrzyła na nie z zainteresowaniem.

      – To prawda, wygląda jak zdjęcie z naszego muzeum. Musiało to być na jakiejś wystawie czasowej. Pracuję tu od kilku miesięcy, wiem, że czasem eksponaty się zmienia, żeby nie narazić ich na zniszczenie. Przykro mi, ale nie umiem panu pomóc. Proszę zapytać o to Ramira Alvara, on najlepiej orientuje się we wszystkich tych sprawach.

      Zadzwonił telefon przewodniczki.

      – Proszę mi wybaczyć, muszę odebrać – powiedziała.

      Nagle zobaczyłem księdza i Esti przeciskających się pomiędzy szklanymi witrynami i na moich oczach kradnących z nich wiosła. Psotny Alvar zdjął też ze ściany zalotną parasolkę ozdobioną haftem. Chyba nawet nie zauważyli mojej obecności, zaaferowani tym, co robili, jak ryby w akwarium, którym obojętni są przechodzący obok ludzie. Potem prześlizgnęli się przez maleńkie tylne drzwi i w mgnieniu oka zniknęli mi z oczu. Dziesięć minut później żegnałem się z przewodniczką pod zwieńczonymi ostrołukiem drzwiami do wieży. Nie chciałem dzwonić do Estíbaliz, miałem nadzieję, że podczas tego tête-à-tête uzyska dla nas jakieś cenne informacje.

      Zobaczyłem ich, przechodząc przez otaczający wieżę trawnik. To, co ujrzałem, tak bardzo nie pasowało do współczesnej rzeczywistości, że miałem wrażenie, że spoglądam na jakąś starą pocztówkę. Ksiądz w odświętnych szatach przytrzymywał parasolkę nad głową Estíbaliz, która wiosłowała powoli, śmiała się od czasu do czasu i bez wątpienia doskonale się bawiła.

      Estíbaliz skręciła i zaczęła wiosłować trochę szybciej. Chwilę potem przybili do brzegu.

      – Niestety musimy wracać do pracy. Bardzo dziękuję za przejażdżkę – powiedziała, wyskakując z łódki na brzeg.

      – Do zobaczenia więc, Aestibalis – odparł ksiądz, uśmiechając się do niej.

      Zauważyłem, że Alvar miał na kolanach mój egzemplarz Władców czasu. Czekałem na jakąś obietnicę zwrotu, która jednak z jego ust nie padła.

      Już mieliśmy się z nim żegnać, kiedy zadzwonił mój telefon. Odebrałem, nie myśląc o tym, że nie powinienem rozmawiać w obecności Alvara.

      – Peña? Coś się stało?

      – Musisz przyjechać, szefie. Dwie siostry. Sądzę, że zostały zamurowane.

      Zamarłem na dźwięk tych słów. Nie powinienem był powtarzać tego na głos. Wiem, że nie powinienem. Ale nawet policjantom czasem się zdarza zareagować po ludzku. A przerażenie wygrywa z profesjonalizmem.

      – Jak to dwie siostry zamurowano? Znaleźliście ich zwłoki? – wyjąkałem.

      Esti pytała mnie wzrokiem, o co chodzi. Musiałem odejść kawałek, miałem wrażenie, że świat zawalił mi się na głowę.

      – Nie, nie! Żyją. Jesteśmy z Milán w mieszkaniu, z którego dochodził brzydki zapach. Stoi tu wybudowana niedawno ściana z cegieł. Kiedy weszliśmy, jakiś głosik zaczął wzywać pomocy. Przedstawiła się jako Oihana Nájera, młodsza z sióstr. Na miejsce jadą strażacy i karetka, zaczynamy rozwalać mur.

      – Zadzwoń po techników kryminalistyki – poleciłem. – Niech każdy, kto tam wejdzie, używa rękawiczek i ochraniaczy na buty. To co najmniej porwanie i usiłowanie zabójstwa.

      – Zrozumiano. Za ile będziecie?

      – Jesteśmy w Ugarte, czterdzieści kilometrów od Vitorii. Daj zgodę na rozwalenie muru, musimy za wszelką cenę ocalić życie dziewczynek.

      11

      ULICA CUCHILLERÍA

      UNAI

      Wrzesień 2019

      W drodze do Vitorii Esti musiała bardzo się starać,