Władcy czasu. Eva Garcia Saenz de Urturi. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Eva Garcia Saenz de Urturi
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Trylogia Białego Miasta
Жанр произведения: Исторические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-1332-1
Скачать книгу
Może dlatego nie chce medialnego rozgłosu ani nie udziela wywiadów – zauważyła Estíbaliz.

      – Wielu autorów tak robi, przyznaję. Pisanie to jedno. Ale potem nie każdy czuje się na siłach, żeby rozmawiać z prasą, występować publicznie, to tak różne aktywności, że jednej osobie często trudno je pogodzić.

      – A co może pan powiedzieć o umowie, którą zawarliście? Kto ją podpisał?

      – Diego Veilaz spółka z o.o. Podał numer konta należący do bardzo popularnej organizacji pozarządowej. Chcę przez to powiedzieć, że nie interesowały go pieniądze, które mógł zarobić na książce, chociaż nie spodziewaliśmy się aż takiego sukcesu.

      – Czyli pieniądze go nie interesują… – powtórzyła Esti, zatopiona we własnych myślach.

      Albo nie interesują go te pieniądze, pomyślałem. Jeśli to Ramiro Alvar, może nie połasił się na niepewne tantiemy.

      Zadzwonił Peña, więc odszedłem na chwilę od biurka wydawcy.

      – Kraken, dostaliśmy zawiadomienie z budowy na starym mieście. Jesteś w okolicy?

      – Tak, o co chodzi?

      – Jeszcze nie wiemy. Ktoś zgłosił, że z remontowanego mieszkania wydobywa się fetor, pomiędzy ulicami Cuchillería i Santa María. Co dziwne, mieszkanie jest zupełnie puste, tylko podłoga i ściany. Tak czy siak, warto by tam podjechać.

      – No tak, martwy kot w rynnach. – Uśmiechnąłbym się, ale było to jedno z tych typowych zgłoszeń, na które musieliśmy odpowiadać kilka razy w roku.

      Potem przekazywaliśmy sprawę strażakom, a czasem strażacy przekazywali ją nam. Gorący kartofel przechodził z rąk do rąk, w zależności od tego, po którą ze służb zadzwonił najpierw sąsiad o najbardziej wyczulonym węchu.

      – Pojedziesz czy nie?

      – Jadę z Esti do Valdegovíi, wrócimy za dwie godziny. Jesteśmy z Milán.

      Spojrzałem na nią. Nerwowo poruszyła się na krześle. Odkąd zerwała z Peñą, starali się, żeby napięcie między nimi nie przeszkadzało w pracy. Nie lubiłem posyłać ich do wspólnych zadań, ale nieśmiały Ramiro Alvar Nograro wzbudzał moją ciekawość. Interesujący typ, którego warto poznać, wszystko jedno, czy jest autorem powieści, czy nie.

      – Milán złapie cię na ulicy Santa María.

      – Milán? Jasne, szefie. Powiedz jej, że widzimy się za dziesięć minut.

      I westchnął zrezygnowany.

      Estíbaliz usiadła za kierownicą i ruszyliśmy do doliny Valdegovía. Ja siedziałem obok na przednim siedzeniu, przyglądając się złotym koronom buków. Tymczasem góry napierały coraz bardziej na drogę, która zwężała się niczym długa nora.

      Od dawna nie byłem w Villaverde, zbyt wiele miałem pracy przy dwóch pilnych dochodzeniach. Brakowało mi oddechu, który dawało spacerowanie po górach, deptanie zabłoconych liści, kiedy włóczyłem się pomiędzy dębami i bukszpanami.

      Przejechaliśmy przez piękną miejscowość Ugarte, która zachowała charakter średniowiecznej osady. Na parapetach skrzynki z kwiatami w kolorze fuksji. Siedemset metrów za wyjazdem z Ugarte skręciliśmy w wąską drogę prowadzącą do wieży Nograro.

      Wieża miała kształt prostokąta, na rogach rozmieszczono machikuły i merlony. Niewiele okien wychodzących na cztery strony świata, niewysoki mur skrywający fosę. Nad drzwiami wejściowymi piętrzył się ostry łuk, nad nim znajdowało się małe okienko.

      – Więc byłaś tu już kiedyś – powiedziałem, kiedy Estíbaliz parkowała.

      – Tak, ale zwiedzałam wystawę bez przewodnika, nie miałam pojęcia, że stary pan wieży wciąż w niej mieszka.

      – Z tego, co mówił wydawca, wnoszę, że to wieża ma tysiąc lat, a nie jej pan – zauważyłem i wysiedliśmy z samochodu.

      Przeszliśmy przez niewielki most i stanęliśmy w sieni. Czułem, jakbym odbył właśnie podróż wehikułem czasu. U stóp zobaczyliśmy wielką różę wiatrów wyciętą z okrąg­łych kamieni. Nad naszymi głowami wisiała rzymska waga z datą 1777, a na posadzce leżało wiele nadgryzionych zębem czasu rzeźb. Jak w średniowieczu. Prawdziwy cud!

      Młoda dziewczyna, bardzo wysoka, z włosami splecionymi w długi warkocz przerzucony przez ramię, przywitała nas zza znajdującego się w przedsionku kontuaru. Domyśliliśmy się, że to przewodniczka zatrudniona przez urząd gminy do oprowadzania gości.

      – Dzień dobry – zacząłem. – Przyszliśmy…

      – Dzwonili państwo? Na dziś nie miałam umówionych wizyt – przerwała mi słodkim głosem.

      – Wydział Kryminalny. – Esti pokazała blachę. Jak zwykle niecierpliwa, postanowiła się nie patyczkować. – Czy możemy się zobaczyć z właścicielem wieży?

      – Oczywiście, zaraz go uprzedzę – powiedziała i nacisnęła guzik domofonu na nieskazitelnym drewnianym blacie.

      Przyjrzałem się jej stanowisku pracy. Archaiczny komputer, witrynka z katalogami eksponatów i niewiele więcej. Wyobraziłem sobie długie godziny nudy wśród tych zapomnianych przez świat pól obsianych zbożem.

      – Ramiro Alvarze, masz gości – powiedziała obojętnym tonem.

      – Nie ma mnie w domu – odrzekł.

      – Chyba musisz ich przyjąć – upierała się.

      – Jestem inspektor López de Ayala z Wydzia… – wtrąciłem.

      – López de Ayala? Więc ktoś jeszcze nosi to nazwisko? Proszę wejść na górę. Przyjmę pana – przerwał mi głos. Głos młodego mężczyzny tak zdecydowany, że aż mu go pozazdrościłem.

      – Wejdźcie na trzecie piętro, jest w gabinecie w sali pejzażowej – powiedziała przewodniczka.

      – Ach, więc pan hrabia ma wiele gabinetów – burknęła Esti z mieszaniną zainteresowania i sarkazmu.

      Ludzie bardzo bogaci ją irytowali i niespecjalnie potrafiła to ukryć. Wychowała się w rodzinie żyjącej poniżej granicy ubóstwa, w starej chacie pięćdziesiąt kilometrów stąd.

      Przewodniczka zignorowała kąśliwą uwagę, otworzyła nam drzwi prowadzące na drewniane schody. Dotarliśmy na trzecie piętro. Na ścianie wisiał kobierzec przedstawiający sforę psów ścigającą upragnioną zdobycz.

      Wszedł do sali chyba tylko po to, żeby zobaczyć nasze zdumione miny.

      Kroczył powoli, pewnym krokiem, wśród portretów swoich przodków, z rękami splecionymi na plecach. Na jego ustach malował się złośliwy uśmieszek. Przypominał mi psotne dziecko, które chce pokazać nam swoje zabawki, domek na drzewie i namiot rozbity w ogrodzie.

      Ramiro Alvar Nograro miał na sobie sutannę i purpurowy, bogato haftowany ornat. Był najprzystojniejszym księdzem – a może biskupem – jakiego widzieliśmy w życiu. W innych czasach dałbym wszystko, żeby Esti spojrzała na mnie tak, jak patrzyła teraz na niego.

      Kiedy ona zaczęła wychodzić wieczorami i spotykaliśmy się w barach na starówce. Kiedy przechodziła swój punkowy okres, a mnie imponowała jej wolność i to, jak wszystko koncertowo olewała. Czasem chodziłem do barów, które lubiła, żeby spotkać tego maleńkiego rudzielca. Pewnego razu wypiłem za dużo kalimotxo i urżnąłem się na smutno. Rozpłakałem się i zaczęła mnie pocieszać jej przyjaciółka Paula. Umówiliśmy się na kawę w Caruso, po niej na następną i następną, a potem śmierć jednym ostrym cięciem swojej kosy zakończyła naszą miłość na szosie z sosnami na poboczach.

      Szybko