Nowy ojciec występuje też już w Polsce. Jego pojawienie się zostało przypieczętowane w 2010 roku, gdy i u nas wprowadzono urlop tacierzyński. Rozejrzyjcie się – widać go tu i tam. W parku, w sklepach, w bistrach na Piotrkowskiej, latem nad Bałtykiem, na Instagramie czy Facebooku w seriach czułych poporodowych selfiaczków, na kinderbalu, podczas pierwszego dnia w szkole i jesiennego wypadu za miasto. W ekskluzywnych wywiadach z przedstawicielami socjety, kiedy celebryta lub miliarder oddaje hołd rodzicielstwu bliskości, w opowieściach znajomych, którzy jako zupełnie naturalny traktują fakt, że kąpiel, kupa i kołysanka nie są przypisane wyłącznie matce.
Eksperci i badacze tematu ostrzegają jednak, że jest warząchew dziegciu w tej beczułce miodu. Nowy polski ojciec to wciąż niestety dość ulotne zjawisko – trochę moda, trochę szczera chęć wprowadzenia innego wzorca zachowań, trochę pozytywny ideał lansowany przez seriale, poradniki i popkulturę.
Mój ojciec był alkoholikiem i nim nie był. Wbrew stereotypowi nie używał sobie w miesięcznych abnegackich zapojach, nie błąkał się po bramach z flaszką w kieszeni, nie zastawiał na melinach utensyliów i cacek po mamusi. Od poniedziałku do piątku rzetelnie pracował jako zbrojarz i suwnicowy w Fabryce Domów, a od piątkowego wieczoru – pił do niedzieli. Niedzielną dawkę z wprawą alchemika dobierał tak, by utrzymywała miły rausz, a zarazem łagodziła z wolna skutki forsownej dwudniówki. Dzięki temu z myślą o nowym tygodniu oswajał się w atmosferze kontrolowanego kaca, który nie zabijał.
Najgorsze było to, jak zachowywał się, kiedy pił. Normę w jego przypadku stanowiły pretensje wymierzone w tych, którzy byli w pobliżu, męczące wielogodzinne monologi, obmyślone zawczasu interrogacje, opowieści, w których obsadzał siebie w roli hojnego i serdecznego poczciwca nieustannie wykorzystywanego przez gang niewdzięczników. Te maski zdrajców, pasożytów i oszustów nakładał swemu bratu i członkom jego rodziny, kolegom z pracy, etatowym współbalangowiczom. I nam. Wtedy bywał najokrutniejszy. Pamiętam wymierzony palec, lekceważące prychnięcia, serie podchwytliwych pytań, pogardę, kiedy rzucał, że jestem za gruby. Że jestem maminsynkiem. Że powinienem wziąć się za siebie, przez co rozumiał dążenie do jakiegoś bliżej niesprecyzowanego ideału chłopca i Polaka, który po alkoholu wyświetlał mu się w głowie.
Lirycznie i ciekawie pijaństwo wypada u Wieniczki czy Hrabala. Ach, ci melancholijni, elokwentni degeneraci, to Kersko, w którym jest Kilimandżaro, jeśli tylko się uchlać! Ale tak naprawdę nie ma w tym glorii. To koktajl smrodu, w którym pomieszano wódkę, szlugi, pomidora z cebulą i pot, to zdeformowana twarz kogoś ci bliskiego, ślina zwarzona w kąciku jego ust, na wpół oszalały wzrok i powietrze trzeszczące od agresji.
Można by przypuszczać, że o złym ojcu nie pamięta się długo – że z łatwością przychodzi niepamięć o kimś, kto cię prześladował, wstydził się za ciebie, zostawił. Ale to nieprawda. On ciągle tu jest. Ciąży niczym klątwa, dług, kłopotliwy sublokator. Niechciane i upokarzane dzieci zapewne o wiele częściej pytają same siebie, czemu ich nie chciano i upokarzano, niż pytają ojcowie – dlaczego tak postępowali. Z braku lepszej czy jakiejkolwiek odpowiedzi przyjmujemy tę winę. Oskarżamy się o to, że nie byliśmy idealni. Szukamy w sobie wad, skaz na duszy i odrażających usterek ciała, które przesądziły o decyzji naszych ojców, i – co gorsza – znajdujemy je. Niektórzy idą na terapię, inni kiszą w sobie wszystko aż do śmierci, kolejni swoim własnym dobrym ojcostwem starają się zneutralizować pokoleniową truciznę. Przed ojcem nie ma ucieczki.
Mijały lata, ja dorastałem, on kapcaniał i zapadał na zdrowiu. Po pięćdziesiątce przeszedł na rentę z powodu szwankującego serca i oddał się pasji agrarnej na działce rekreacyjnej przy Milionowej. Mniej pił i mniej palił, ale wciąż nadużywał. Co gorsza, odezwały się w nim ciągoty pedagogiczne – a może było to echo zaległych wyrzutów sumienia? – i zaczął do mnie co rusz wydzwaniać, by niczym cierpliwy daimonion czy trener-kumpel sugerować, na kogo mam oddać głos w wyborach prezydenckich, jakie studia wybrać, skąd czerpać wolę do walki z przeciwnościami losu i dlaczego powinniśmy trzymać się razem. Podczas tych seansów nie odmawiał sobie sążnistych dygresji o trudzie bycia honorowym i zuchwałym pośród ludzi wilków, ludzi świń oraz ludzi węży i pomstował na nieuczciwych bliźnich, administrację osiedla, wysokie ceny, premier Suchocką, która odebrała mu dodatek za pracę w szkodliwych warunkach, i III RP, ledwie erzac PRL-u.
Żale te nie były abstrakcyjne. Wiedział, że przestał się liczyć. Nie dostał zaproszenia na ślub własnej chrześnicy, dawni znajomi odmawiali wspólnych biesiad, słabł, gorzkniał i biedniał. Zdzichu na zawsze wypadł z gry.
Pamiętam go z tego okresu: nierówna falbanka ostatnich zębów, posiwiałe zmierzwione baki, karykaturalna garderoba sprzed dwóch czy trzech dekad, w tym dzwony, ekshumowane z dolnych stref szafy, i spodnie od dresu w kolorze agresywnego oranżu. Tamten przystojny, jurny i rozrywkowy szatyn, którego durzące się w nim kobiety nazywały „Dzidzią”, bo taki był słodki i całuśny – zniknął. Zastąpił go podstarzały, sentymentalny gość, który roztkliwiał się nad sobą i szlochał publicznie z byle powodu. Wzruszała go polska muzyka rozrywkowa, widok zadowolonej i garnącej się do siebie młodzieży, urodzaj renklod na drzewie, nad którym sprawował gospodarską pieczę, ludzka śmiertelność.
Koniec nadszedł w grudniu 1996 roku. Trafił do szpitala imienia Jonschera z rozpoznaniem zaawansowanej miażdżycy tętnic kończyn dolnych. Spędził w nim trzy miesiące. Po amputacji lewej nogi snuł jeszcze plany wiosennych zasiewów i gruntownych porządków w działkowej altanie, po amputacji prawej – przestał. Kiedyś poszedłem tam bez zapowiedzi, poza grafikiem regularnych odwiedzin moich i mamy. Piętro, pierwsza sala po lewej. Siedział na łóżku i w niemym, absolutnym przerażeniu wpatrywał się w obandażowane kikuty, które spoczywały na skłębionej kołdrze. Sączyły się z nich krew i ropa, a w powietrzu wisiał odór. Nie tak dawno chlipał i siąkał nosem przy discopolowym szlagierze Świat nie wierzy łzom, teraz cierpiał bez słowa. Wokół toczył się w najlepsze szpitalny wtorek, ktoś rozmawiał o wieczornym filmie na Polsacie, otwierał karton soku pomarańczowego, czytał Ludluma, zwoływał się z salą obok na papierosa, a on przeżywał gehennę. I był w tym sam.
Umarł w lutym następnego roku, a pochowano go w moje dwudzieste pierwsze urodziny.
Sądziłem, że nie będę myślał o niczym, bo stres i szczęście odessą mi mózg. Albo będę myślał o wszystkim naraz. Lub o bzdurach. Napięcie robi z człowieka obserwatora nitów w krześle, zapalonego czytelnika tablicy ogłoszeń. Nie spodziewałem się po sobie niczego więcej niż gulgotu jaskiniowca i niegramatycznych SMS-ów, którymi obrzucę bliskich. Tymczasem zupełnie na trzeźwo analizowałem to, co działo się wokół, a nawet używałem wyobraźni.
Cztery dekady temu mój ojciec palił i dreptał w śniegu pod łódzką porodówką, na której miałem się zjawić po siedemnastu godzinach ciężkiego porodu. Co czuł? Czego oczekiwał? Jakiej chciał dla nas przyszłości? Czy już wtedy nosił w sobie to całe zło, obojętność i wzgardę? Bał się czy bagatelizował? Cieszył czy wywiązywał z obowiązku?
O 13.28 usłyszałem krzyk, zawołano mnie, a potem go ujrzałem. Nagie, wierzgające życie. Zachowywał się niczym hotelowy gość, którego wybudziła nadgorliwa sprzątaczka – pieklił się i strofował. Po oczyszczeniu i opatuleniu wziąłem Gucia na ręce, tak jak ojciec wziął mnie