Odtąd moje kontakty z ojcem odbiegały od modelu tradycyjnego. On sam nie palił się, by łagodzić konsekwencje separacji. Płacił alimenty i uważał, że ten rycerski gest stanowi pełnowymiarowy substytut jego codziennej obecności. Nie interesował się, jak sobie radzę na podwórku, w szkole czy we własnej głowie. Dwukrotnie pojechaliśmy razem na tygodniowe wczasy na Mazury, odwiedził nas na letnisku w Głownie, a nawet w Ustroniu Morskim. Nie zliczę, ile razy wystawił mnie do wiatru – umówił się, zapowiedział i nie przyjechał. Wyprawiono u niego moją komunię, był na którejś wigilii na Piasecznej. Niekiedy godził się łaskawie, żebyśmy go odwiedzili i zostali na noc. Tyle że w sobotę najczęściej był pijany albo niepocieszony, bo nie mógł się napić, a w niedzielę skacowany bądź zły, że okazja do picia umknęła. Potwornie się wówczas nudził i absolutne tego nie ukrywał. Wręcz ostentacyjnie odliczał czas do naszego wyjścia. Nie zabiegał o następną wizytę. Mógł nie widzieć mnie przez kilka miesięcy, a nawet rok.
Nie wiem, czemu mama uczestniczyła w tej fikcji, a w rezultacie zmuszała mnie, bym i ja brał w niej udział. Może realizowała w ten sposób jakieś swoje złudzenia i potrzeby albo po katolicku liczyła, że kiedyś zstąpi na ojca Łaska Szczerej Autoanalizy, że dokonają się w nim Skrucha i Nawrócenie na Miłość Ojcowską oraz Partnerstwo w Związku? A może chciała stworzyć mi choćby krótkotrwałą symulację pełnej rodziny, żebym nie czuł się gorszy od innych dzieci? Byłoby przesadą, gdybym napisał, że doznawałem szczególnych prześladowań akurat z tego powodu. Ale nieobecności ojca, za którą nie odpowiadały śmierć ani rozwód, nie uznawano wówczas, w latach osiemdziesiątych, za coś naturalnego. Dlatego na użytek wścibskich i żądnych sensacji uruchamiałem alternatywny, przyjazny wszechświat, w którym ojciec był moim osobistym Bońkiem i hasał ze mną po szmaragdowych boiskach, graliśmy w River Raid, cierpliwie pomagał mi sklejać model samolotu PZL-37B Łoś (skala 1:72), sugerował mądre i pożyteczne lektury, spieszył z kompresem w gorączce i siedział obok na retrospektywie Bruce’a Lee. Łagodny mentor, sprawdzony druh, kochany, dobry tatko.
Najbardziej bolał nie sam rozpad naszej rodziny, tylko fakt, że nie było ku temu istotnego, bulwersującego powodu. Ojciec nie zakochał się w innej kobiecie, nie zdekonspirowano mu karcianego długu czy niezalegalizowanych bliźniaków, nie był też sfanatyzowanym demiurgiem, którego dzieło absorbuje tak bardzo, że do swojego terminarza, umysłu i serca nie wciśnie już syna. Po prostu – nie chciał z nami być.
Czemu więc jeden facet umie być supertatą, a drugi jest w tym beznadziejny? Co o tym przesądza? Charakter? Ale czy charakter to żeliwny pręt, który wkłada się w nas w dniu narodzin, czy magnesik, do którego lgnie to, co najbliżej? Odtrącasz własne dziecko, bo sam byłeś odtrącony? Nie odtrącasz, jeśli i ciebie nie odtrącono? Lepiej trwać w nieudanym, wypalonym związku, odgrywając teatrzyk kochających się rodziców, czy odejść? W czym gorszy będzie spełniony niedzielny tatuś od zgnębionego przegrywa, który zaciska zęby, żeby jakoś wytrzymać z kimś, kogo nie kocha, nie szanuje, nie znosi? A co, jeśli to nie otchłanie dylematów, bezsenne noce i pogryzione knykcie poprzedzają decyzję, by porzucić krew ze swojej krwi i kość z kości? Może nie ma nawet żadnej decyzji, tylko automatyczne, pierwotne dążenie do wygody i spokoju? Rodzicielstwo to znój, któremu zrobiono ładną reklamę i sprzedano jako niekończącą się radość, dumę i obowiązkową służbę w prokreacyjnej armii ojczyzny i planety. To strata części własnego życia, które należy już do kogoś innego. To stres, że nie podołasz, bo jesteś słaby. I strach, że zapomnisz o tej sprzączce przy foteliku, zbagatelizujesz rant stołu, śliską podłogę, ścianę, nie będziesz wiedział, co zrobić, kiedy zakrztusi się w trakcie karmienia i spanikowane, wytrzeszczone oczy zaczną wzywać pomocy.
Z drugiej strony – czy było czego żałować i zazdrościć? Mama z babcią zorganizowały mi cieplarnię, w której bez lęku odpoczywałem, bawiłem się i rozwijałem najróżniejsze zainteresowania – od ichtiologii po przebieg II wojny światowej na Pacyfiku – a ojcom wielu moich kolegów i koleżanek daleko było do ideałów z kina familijnego i budującej literatury młodzieżowej. Ojciec Darka – mruk i pantoflarz. Ojciec Pawła nazywał go szczurem. Ojciec Agnieszki znalazł sobie kochankę w tej samej dzielnicy. Ojciec Ryśka – alkoholik. Podobnie jak ojcowie Artura, Tomka i Eli.
Cała tamta generacja ojców miała problemy z piciem i patriarchatem. Choć wtedy nie nazywano patriarchatu „patriarchatem”, tylko „normalną rodziną”, „zwykłym domem”. Poza nielicznymi przypadkami Dulskich i Kramerów niemal każdej znanej mi rodzinie przewodził kieszonkowy tyran, domowy Hitler bądź Neron, który wpajał poddanym opracowany przez siebie kodeks zasad honorowych i estetycznych, wymagał posłuchu, pozował na piedestale, gardził słabymi i nadużywał alkoholu. Tego pokolenia właściwie już nie ma. Nie ma Włodków, Gienków, Franków, Jurków i Staszków, którzy mówili „Kapewu?”, nosili pekaesy, jarali sporty w dulawkach, żytnią pili setkami i zakąszali chlebem, najpierw się nim sztachnąwszy, chodzili w Polskę, uwielbiali radzieckie kino batalistyczne oraz zachodnioeuropejski akt kobiecy i nie chcieli wyjawić, co oznacza ten lub ów zblakły tatuaż na przedramieniu – a przeważały kotwice i fauna. Pracowali na budowach, w magazynach i warsztatach, prowadzili deficytowe zoologiki i punkty naprawy telewizorów, wegetowali na rencie. Zabrały ich przedwczesne zawały, dojrzałe marskości wątroby, galopujące nowotwory płuc. To właśnie oni podkręcali statystykę zgonów wśród czterdziestolatków. Umierali jednak nie po to, żeby uwolnić nas od siebie, ale by stać się mitem, widmem nawiedzającym sny, które zaczynamy śnić, kiedy sami zostajemy ojcami.
W latach świetności i pełni zdrowia ta stara patriarchalna gwardia nie przeczuwała nawet, że poglądy na wychowywanie dzieci i podział obowiązków w domu, które wyznawała za swoimi ojcami (a tamci za swoimi), już wkrótce staną się w znacznej mierze anachronizmem. Dinozaury nie wiedziały, że kometa leci. Bo paradoksalnie to komunizm – niosący na sztandarach równość, swobodę i emancypację uciśnionych – zakonserwował ten model rodziny i odciął ją od postępowych trendów. Wprawdzie jej głową nie był już nobliwy mieszczuch z dewizką i wypomadowanym, zakręconym wąsem, który decyduje o wszystkim, od obiadów na tydzień w przód aż po swaty, ale z naszych ojców też biła pańskość. Ich słowa należało traktować jak święte. Mieli hopla na punkcie zasad i monopol na przemoc. Nie tykali czynności, które uważali za niegodne mężczyzny. Chętnie pozowali do zdjęć z niemowlakami, ale zdecydowanie mniej ochoczo garnęli się do obsranych pieluch, monotonnych, wielogodzinnych zabaw na dywanie i spacerów z wózkiem. Żądali spokoju. Wymagali kulturalnych, bystrych synów i córek, którzy w lot zrozumieją powagę sytuacji i nie będą zakłócali transmisji meczu polskiej reprezentacji, imienin, poobiedniej sesji z krzyżówką. Kiedy jako dwunastolatek nabawiłem się na wakacjach nad Krutynią ciężkiej anginy ropnej, mój ojciec opuszczał nas o poranku i beztrosko przepadał na całe dnie z wędziskiem lub koszem na grzyby, bo jak wyjaśniał mamie domagającej się pomocy w opiece nad rozgorączkowanym, z trudem odkrztuszającym dzieckiem, „nie chciał tracić urlopu”.
Tymczasem na Zachodzie dokonywały się zmiany. Jak podaje Historia ojców i ojcostwa, „ostatni pater familias został »uśmiercony« w 1970 roku, gdy reforma władzy rodzicielskiej obaliła władzę ojcowską”, a dwa lata później objawił się nowy model „ojca z butelką mleka, ojca-matki, ojca troskliwego, ojca przy zajęciach domowych”.
W 1974 roku Szwecja wprowadziła urlop rodzicielski dla mężczyzn, co dowodziło, że utrwalony od dekad podział ról w domu i małżeństwie traci rację bytu w dynamicznym, nowoczesnym świecie indywidualizmu, luzowania norm obyczajowych i