seria dwutygodnik.com
Maciej Sieńczyk, Wśród przyjaciół
Delfin w malinach. Snobizmy i obyczaje ostatniej dekady, red. Łukasz Najder i zespół „Dwutygodnika”
Rafał Księżyk, Wywracanie kultury. O dandysach, hipsterach i mutantach
Spis treści
Wszystko jeszcze mogło się udać
Pracuję w domu. Relacja z pewnej wojny
Ten człowieczek już więcej nie może
Jak zostałem i nie zostałem prawicowcem
Knausgård w Stalingradzie (oraz Kalabrii)
Łukasz Najder
Moja osoba
Eseje i przygody
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Aleksandra Nałęcz-Jawecka / to/studio
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Łukasz Najder, 2020
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Anna Zygmanowska, Sylwia Paszyna
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Książka powstała we współpracy z Domem Spotkań z Historią, wydawcą magazynu „Dwutygodnik”
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-012-5
wszyscy jesteśmy wezwani
Czesław Miłosz, Capri
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
Wszystko jeszcze mogło się udać
Moi rodzice tworzyli dość niekonwencjonalne małżeństwo: ojciec – starszy o dziesięć lat rozwodnik, mama – panna, każde z innego świata. On z „czerwonych” ateuszy i moczymord, ją wychowywano w umiarkowanej bogobojności, pochwale abstynencji oraz szacunku dla ładu i osiągnięć sanacyjnej belle époque. Do jego przodków i bliskich należeli widzewscy robociarze, agitatorzy polityczni i pracownicy instytucjonalni niższego szczebla – ojciec ojca, dziadek Najder, był portierem w Browarze Państwowym nr 2 na Orlej, co poniekąd determinowało mu kształt duszy i dni wolnych. Ona mieszkała w kamienicy na Piasecznej, którą tuż po Wielkiej Wojnie nabył jej dziadek, sklepikarz z Wielkopolski, pragnąc nadać swoim uciułanym przez dekady oszczędnościom materialny wymiar. Ów szorstki w obejściu i wyniosły Stanisław Szychowski, typ zupełnie dziewiętnastowieczny, który odmówił instalacji telefonu, bo nie mógł znieść myśli, że zadzwoni do niego ktoś obcy, zafundował nam dożywotni abonament na wywyższanie się i snucie fantazji o tym, jak wyglądałoby nasze patrycjuszowskie życie, gdyby nie barbarzyńcy od Bieruta i Gomułki.
Ojciec za to dysponował własnym M-3 w potrójnym wieżowcu na Promińskiego (dziś – Rydza-Śmigłego) i choć blok utrzymano w standardzie PRL-owskim, to jednak różnica między schludnymi przestrzeniami z windą, zsypem, centralnym ogrzewaniem i łazienką a rodowym zamczyskiem Szychowskich nie zaliczała się bynajmniej do symbolicznych. Na Piasecznej rzeczywistość stanowiły toaleta na podwórku, która zimą z reguły zamarzała, piec węglowy i miska zamiast wanny. Na Boże Ciało przystrajaliśmy balkon w peonie i obraz Matki Boskiej z Dzieciątkiem iluminowany aureolą mrugających lampek choinkowych, a ulicę zasnuwały girlandy, pod którymi ciągnęła tłumna, głośna procesja. Wszyscy się znali. Popołudniami przesiadywano w oknach, na Wielkanoc strzelano z kalichlorku, księdza po kolędzie uważano za wydarzenie i funkcjonowano w rodzinach wielopokoleniowych. U ojca na Promińskiego – odwrotnie, każdy egzystował osobno we własnym lokum, przeważali nowożeńcy ze szczebiocącym przychówkiem oraz ludzie samotni. Nie łączono się tu w rytuałach i nikt jak u nas, na chojeńskich przedmieściach, nie pamiętał już sąsiadów Żydów, fabrykanckiej Łodzi, caratu, a w rozmowach nie posługiwał się toponimią sprzed okupacji i niepowtarzalną wymową niektórych słów, takich jak „Siajbler” czy „gieto”.
Tuż po formalnym „Yyy, tak” okazało się, że prócz nazwiska, adresu i dziecka rodzice nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ich małżeństwo zaczęło przypominać nużący irański film, do którego wmontowano parę scen z Tarantina. Ojciec uważał, że z racji widmowej schedy pradziadka Stanisława mama zadziera nosa, mama – że ojciec odbija sobie na niej kompleksy i niepowodzenia z pierwszego małżeństwa i ulega toksycznym wpływom swojej rodziny. Ona lubiła śmiech i bezpretensjonalność, on notorycznie miewał humory. Nie chodzili za rękę do kina, nie przepadali na romantycznych spacerach, nie wirowali na dancingach. Działali niby w tandemie, ale po odbębnieniu higieniczno-wychowawczych obowiązków, których byłem adresatem, każde wracało do swoich zajęć i przyjemności.
Ojciec amatorsko malował. W trakcie przeziębień i niektórych mizantropijnych weekendów cierpliwie odwzorowywał techniką olejną