Chwilę później tylna brama otworzyła się wśród chaotycznych okrzyków. Do Wielkiego Księcia podeszła bez strachu żółtowłosa służka, a za nią dreptali skonsternowani podwładni Dymitra.
– O co chodzi? – spytał, mierząc kobietę wzrokiem.
– To pokojówka mojej siostry – odezwał się Sasza. – Warwaro, co ty…
Warwara miała posiniaczony policzek, a wyraz jej twarzy zmroził go do szpiku kości.
– Ludzie, których słyszycie, właśnie wyłamali bramę pałacu księżnej sierpuchowskiej – wyrzuciła z siebie. – Zabili gniadego ogiera, którego kochała Wasilisa. – Sasza poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. – A ją samą zabrali.
– Dokąd? – zapytał Sasza strasznym, nie swoim głosem.
Dymitr już wzywał swoich ludzi na koń.
– Nawet jeśli są ranni, niech wskakują na konie, to nie może czekać.
– Na dół – odparła Warwara, dysząc ciężko. – Na dół, w stronę rzeki. Boję się, że chcą ją zabić.
***
Wasia była prawie nieprzytomna od uderzeń pięści, ubranie miała podarte i zakrwawione. Tłum ją zagarnął, a świat był pełen zgiełku. Na wpół wleczona, na wpół niesiona słyszała krzyki, zimny piękny głos panujący nad tłumem i słowo „batiuszka” szeptane bez końca.
Schodzili ze wzgórza, potykała się na grudach zmrożonej śnieżnej brei. Ręce – wiele rąk – szarpały ją zewsząd, peleryna i kaftan zostały rozerwane, tak że została tylko w sukience z długimi rękawami, zgubiła gdzieś chustkę i włosy opadały jej na twarz.
Była tego wszystkiego na wpół świadoma. Jej pamięć zatrzymała się na jednym strasznym wspomnieniu: uderzenie kłody i ostrze, którego cios odczuło jej własne ciało. „Słowik. Matko Boska, Słowik”. Wokół szalał rozwścieczony tłum, a ona widziała tylko swojego konia leżącego w śniegu. Cała jego miłość, gracja i siła zostały złamane, zbrukane, unicestwione.
Coraz więcej ludzi szarpało jej ubranie. Strąciła jedną macającą ją dłoń i cuchnąca rybami pięść uderzyła ją w twarz, aż szczęknęły jej zęby. Poczuła w ustach promieniujący ból, kołnierz sukienki został rozdarty. Opanowany głos Konstantego uspokajał tłum. Cofnęli się niczym skarcone dzieci.
Nadal wlekli ją w dół zbocza. Wokół niej pochodnie sypały iskry, oślepiając ją. „Boisz się wreszcie?” – szepnął Konstanty ledwie słyszalnie, jakby pokonał ją w jakichś zawodach.
W przypływie wściekłości, która przyćmiła ból, znów się na niego rzuciła.
Może chciała ich sprowokować, żeby ją zabili. Prawie jej się udało. Konstanty pozwolił, by tłum ją ukarał. Szara mgła przesłoniła ukradkiem jej wzrok, nie umarła jednak, a kiedy odzyskała przytomność, zorientowała się, że wynieśli ją za mury kremla. Znajdowali się teraz na terenie podgrodzia, w tej części Moskwy, która rozciągała się za murami. Wciąż szli, tłum zmierzał nad rzekę. Nieopodal stała cerkiewka. Zatrzymali się tam na prędką naradę. Konstanty przemawiał do tłumu, lecz Wasia zdołała wychwycić tylko pojedyncze słowa:
„Czarownica”.
„Święty mąż”.
„Nanieść drew”.
Właściwie nie słuchała. Wszystkie zmysły miała otępiałe. Nie zrobili krzywdy Oldze ani Maszy. Jej koń nie żyje. Nie dbała o to, co z nią zrobią. O nic już nie dbała.
Poczuła zmianę, kiedy z natarczywego, rażącego kręgu pochodni wrzucono ją w rozświetlony jedynie blaskiem świec cerkiewny mrok. Potoczyła się po posadzce aż pod ikonostas, rozkrwawiając sobie obolałe wargi.
Leżała tak, wdychając woń zakurzonego drewna, otępiała z bólu i szoku. Potem pomyślała, że mogłaby chociaż spróbować się podnieść, zdobyć się na odrobinę odwagi. Odrobinę dumy. Słowik tak by zrobił. Słowik…
Z trudem wstała.
I znalazła się sam na sam, twarzą w twarz, z Konstantym Nikonowiczem. Pop stał tyłem do drzwi i dzieliło ich pół nawy. Przyglądał się Wasi.
– Zabiłeś mojego konia – wyszeptała, a on uśmiechnął się lekko.
***
Miała rozcięty nos, jedno oko przesłoniła opuchlizna. W cerkiewnym półmroku jej posiniaczona twarz wydawała się bardziej nieziemska niż kiedykolwiek i bardziej delikatna. Poczuł znajomy przypływ pożądania i towarzyszącą mu nienawiść do samego siebie.
Ale… dlaczego miałby się wstydzić? Bóg nie dba o mężczyzn i kobiety. Liczyła się tylko jego własna wola, a Wasia znalazła się w jego mocy. Ta myśl sprawiła, że krew w nim zawrzała. Podobnie działało na niego uwielbienie tłumu czekającego na zewnątrz. Znów omiótł wzrokiem jej ciało.
– Zostałaś skazana na śmierć – oznajmił. – Za swoje grzechy. Podarowano ci tych kilka chwil na modlitwę.
Wyraz jej twarzy się nie zmienił. Może nie usłyszała. Przemówił głośniej:
– Takie jest prawo boże i wola ludu, wobec którego zawiniłaś!
Twarz miała białą jak śnieg, a każdy najbledszy pieg na jej nosie odznaczał się wyraźnie niczym kropla krwi.
– Zabij mnie zatem – powiedziała. – Miej odwagę zrobić to własnoręcznie zamiast oddawać mnie w ręce rozwścieczonego tłumu i nazywać to sprawiedliwością.
– Czy zaprzeczysz zatem, że pożar był twoją sprawką? – Podszedł do niej sprężystym krokiem. Wolny, powiedział sobie w myślach. Wreszcie uwolniłem się spod jej władzy.
Wasia milczała z kamienną twarzą. Nie drgnęła nawet wtedy, gdy zakrzywionymi palcami ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz ku swojej.
– Nie możesz zaprzeczyć – wycedził. – Bo to prawda.
Nie wzdrygnęła się, kiedy wbił kciuk w sińce wykwitające niczym kwiaty wokół jej ust. Sprawiała wrażenie, jakby ledwie go zauważała.
Naprawdę jest brzydka. Wielkie oczy, szerokie usta, sterczące kości policzkowe. A przecież nie mógł oderwać od niej wzroku. I nigdy nie zdoła, dopóki śmierć nie zamknie tych oczysk. A może jej twarz będzie go nawiedzać nawet potem?
– Odebrałaś mi wszystko, co było dla mnie ważne – powiedział. – Napuściłaś na mnie demony. Zasługujesz na śmierć.
Nie odpowiedziała. Po jej twarzy niepohamowanym strumieniem płynęły łzy.
W przypływie nagłej wściekłości złapał ją za ramiona, pchnął na ikonostas, aż wszyscy święci zadrżeli, i przycisnął do desek. Nie mogła oddychać, twarz do reszty straciła kolor. Zacisnął dłoń na jej szyi, bladej i kruchej, dyszał ciężko.
– Popatrz na mnie, przeklęta!
Powoli podniosła wzrok ku jego twarzy.
– Błagaj o życie – warknął. – Błagaj, a może ci je podaruję.
Powoli pokręciła głową, spojrzenie miała błędne.
Poczuł, że nie panuje nad nienawiścią, zbliżył usta do jej ucha i wyszeptał głosem, który sam ledwie poznawał:
– Umrzesz