Nie do końca świadoma tego, co robi, przemierzyła łąkę, potykając się o kamienie i ślizgając na śniegu. Zaciskając zęby, wdrapała się po schodach. Jedyne, co słyszała, to pojękiwanie gałęzi i jej własny chrapliwy oddech.
U szczytu schodów stały dwa słupy z rzeźbionymi wizerunkami oświetlonymi gwiazdami i fantastycznymi niedźwiedziami, słońcami, księżycami, dziwnymi małymi twarzyczkami, które mogły należeć do czartów. Nad drzwiami znajdowała się belka wyrzeźbiona w kształt dwóch stających dęba koni.
Drzwi wisiały krzywo na zawiasach, a pod nimi nagromadziły się śliskie zgniłe liście. Wasia stanęła i nasłuchiwała.
Cisza. Oczywiście. Być może w środku schroniły się jakieś zwierzęta, jednak Wasia była zbyt wyczerpana, by się tym przejmować. Na wpół urwane drzwi ustąpiły ze skrzypieniem zardzewiałych zawiasów. Wasia, słaniając się, weszła do chatki.
W środku znalazła kurz, stare liście, woń zgnilizny, ziąb i wilgoć. Nie było cieplej niż na zewnątrz, choć przynajmniej nie przenikał tu lodowaty wiatr znad jeziora. Większą część izby zajmował rozsypujący się ceglany piec, w ciemności palenisko przypominało czarną zwierzęcą paszczę. Po drugiej stronie izby, w kącie przeznaczonym na ikony, zamiast nich stało pod ścianą coś dużego i ciemnego. Przesunęła się po omacku w tamtą stronę i stwierdziła, że to drewniana skrzynia z brązowymi okuciami zamknięta na wrzeciądz.
Dygocząc, odwróciła się w stronę pieca. Najbardziej ze wszystkiego pragnęła po prostu paść na podłogę w ciemności i stracić przytomność, bez względu na ziąb.
Zaciskając zęby, dźwignęła się na ławę przy piecu i ostrożnie zaczęła macać szorstkie cegły na jego wierzchołku, gdzie ktoś, kto kiedyś tu mieszkał, mógłby wydać ostatnie tchnienie. Niczego tam nie było, żadnej derki i z całą pewnością żadnych kości. Jaka tragedia sprawiła, że ta dziwna chatka opustoszała i popadła w ruinę? Noc otulała domek milczącą grozą.
Palce Wasi natrafiły na kilka zakurzonych patyczków przy piecu. Wystarczy, by rozpalić ogień, chociaż ona nie chciała ognia. Jej pamięć pełna była płomieni i gryzącego dymu. Od gorąca znów zaczęłaby ją piec poparzona twarz.
Z pewnością jednak w chacie było tak zimno, że poraniona dziewczyna, odziana jedynie w pelerynę i cienką sukienkę, zamarzłaby na śmierć. A ona zamierzała żyć.
Tak więc poruszana jedynie zimnym popiołem, jaki pozostał po jej silnej woli, Wasia przystąpiła do rozpalania ognia. Wargi i koniuszki palców miała zupełnie zdrętwiałe. Siniaczyła sobie golenie o przedmioty, których nie mogła dostrzec, szukając patyków i sosnowych igieł na podpałkę.
Po omacku, ogromnym wysiłkiem, po którym cała się trzęsła, zdołała ułożyć z patyków stosik, który ledwie widziała w otworze paleniska. Obmacała cały dom w poszukiwaniu krzesiwa i osmalonej szmatki, jednak niczego nie znalazła.
Mogłaby wykrzesać ogień, używając płaskiego kawałka drewna, dzięki cierpliwości oraz sile rąk, lecz zarówno jej siła, jak i cierpliwość były na wyczerpaniu.
No, zrób to albo zamarzniesz. Chwyciła patyk w dłonie. Kiedy była mała, bawiła się tak w jesiennym lesie. Patyk, deseczka i szybki energiczny ruch. W umiejętnych dłoniach dym przeradzał się w ogień. Wasia wciąż pamiętała zachwycony uśmiech Aloszy, kiedy pierwszy raz dokonała tego bez niczyjej pomocy.
Tym razem jednak, chociaż aż się spociła z wysiłku, z deseczki między jej kolanami nie wydobyła się ani jedna smużka dymu, w rowku nie rozżarzył się żaden wiórek. W końcu Wasia wypuściła patyk, drżąca, pokonana. Pozbawiona nadziei. A więc jednak umrze, mając wokół siebie jedynie prochy cudzego życia.
Nie potrafiłaby stwierdzić, jak długo siedziała tak w cierpkiej ciszy, nie płacząc, nie czując zupełnie nic, zawieszona niejako na skraju przytomności.
Sama nie wiedziała, co ją skłoniło do uniesienia głowy. Przygryzła dolną wargę. Musi rozpalić ogień. Musi. W jej głowie, w jej sercu wciąż płonął potworny ogień, wspomnienie silniejsze niż cokolwiek innego w jej życiu, jakby całą jej duszę przepełniały płomienie. Niedorzeczne, że ogień płonął tak jasno w znienawidzonym wspomnieniu, a tutaj, gdzie tak by się przydał, nie było nawet iskierki.
Dlaczego miałby istnieć wyłącznie w jej głowie? Zamknęła oczy i przez chwilę wspomnienie było tak wyraziste, że zapomniała, iż to tylko wspomnienie.
Wasia najpierw poczuła dym i otworzyła oczy w chwili, gdy patyki zajęły się ogniem.
Wstrząśnięta, niemal przerażona swoim dokonaniem, szybko dołożyła więcej drew. Izba wypełniła się światłem, a cienie cofnęły.
W blasku ognia chata wyglądała jeszcze gorzej: na podłodze liście po kostki, rozpadające się ściany, spleśniałe, pokryte grubą warstwą kurzu sprzęty. Ale było jeszcze trochę drewna na opał, którego wcześniej nie zauważyła: kilka suchych polan. I robiło się coraz cieplej. Ogień przegonił noc i chłód. Będzie żyła. Wasia przysunęła do ognia drżące dłonie.
Nagle z paleniska wystrzeliła czyjaś ręka i chwyciła ją za nadgarstek.
10.
Diabeł w piecu
Przerażona Wasia wciągnęła gwałtownie powietrze, lecz się nie wyrywała. Ręka była mała jak u dziecka, o długich palcach obwiedzionych czerwienią i złotem w blasku ognia. Nie puszczała. Wasia stwierdziła natomiast, że wciąga do izby maleńką istotkę.
Była to kobieta sięgająca Wasi może do kolana, o oczach koloru ziemi. Zlizywała żarłocznie żar z końca patyka, przerwała jednak, by spojrzeć w górę na Wasię, i oznajmiła:
– No, zaspałam bez dwóch zdań. Kim jesteś? – Nagle dostrzegła opłakany stan chaty i wykrzyknęła w nagłej panice: – Gdzie moja pani? Co ty tutaj robisz?
Wasia usiadła na rozpadającej się ławie, wyczerpana i zdumiona. Domowiki nie żyją w ruinach, po odejściu rodziny, której strzegły, ich istnienie traci sens.
– Nikogo tu nie ma – powiedziała Wasia. – Tylko ja. To miejsce… jest martwe. Co ty tutaj robisz?
Domowik, a właściwie domowicha wytrzeszczyła oczy.
– Nie rozumiem. Dom nie może być martwy. To ja jestem domem, a ja przecież żyję. Na pewno kłamiesz. Co z nią zrobiłaś? Co zrobiłaś z tą chatą? Wstań i mi odpowiedz! – Ze strachu jej głos zrobił się piskliwy.
– Nie mogę wstać – wyszeptała Wasia. Mówiła prawdę. Ogień odebrał jej resztki sił. – Jestem tylko wędrowcem. Chciałam rozpalić ogień i zatrzymać się tu na noc.
– Ale ty… – Domowicha znowu rozejrzała się po domu, oceniając zniszczenia. Wybałuszyła oczy wstrząśnięta. – Naprawdę zaspałam! Spójrz tylko na ten brud. Nie mogę, ot tak, przyjmować tu włóczęgów bez pozwolenia mojej pani. Będziesz musiała odejść. Muszę doprowadzić dom do porządku, zanim moja pani wróci.
– Nie sądzę, by twoja pani wróciła. Ten dom jest opuszczony. Nie wiem, jak ci się udało przetrwać w tym zimnym piecu. – Głos Wasi się załamał. – Proszę, proszę, pozwól mi zostać. Nie wytrzymam już dłużej.
Chwila ciszy. Wasia czuła na sobie uważne spojrzenie domowichy.
– Dobrze zatem – rzekła wreszcie. – Zostaniesz dziś tutaj, biedne dziecko. Moja pani by sobie tego życzyła.
– Dziękuję – szepnęła Wasia.
Domowicha,