Odpuść, pomyślała. Już dość, daj sobie spokój. Przynajmniej nie ma tu nienawistnego tłumu, który będzie szydzić, gdy pójdę do Boga.
Czarne zasysające bagnisko zdawało się przytakiwać jej bulgotem. Spod powierzchni mokradła wpatrywały się w nią złośliwe oczy przypominające zielone lampy. Należały do błotnika wydmuchującego wraz z oddechem cuchnące pióropusze bagiennego gazu. Gdyby mu pozwoliła, mógłby ją szybko zabić, wciągnąć w zimną ciemność i nie musiałaby dłużej brnąć na poranionych stopach ani oddychać z bólem połamanych żeber, ani pamiętać ostatnich dwóch dni.
Ale Masza, myślała Wasia mgliście. Masza jest w Moskwie, i mój brat, i siostra, bezbronni wobec Niedźwiedzia.
I co z tego? Co może na to poradzić? Sasza i Wielki Książę mogą…
Mogą? Oni nic nie wiedzą. Nic nie rozumieją…
„Mój brat oddał wolność za twoje życie”, powiedział Niedźwiedź. W rękawie sukienki wciąż miała drewnianego słowika. Wymacała go teraz i zacisnęła brudną rękę na stworzonku, odnosząc wrażenie, że w jej zziębnięte członki wnika odrobina ciepła.
Królu zimy, jak mogłeś zrobić coś tak potwornego?
Musiał mieć swoje powody. Morozko nie był głupi. Czy nie powinna raczej odkryć, dlaczego to zrobił, zamiast zakładać, że jego ofiara poszła na marne? Była jednak taka zmęczona…
Słowik powiedziałby, że jest niemądra, kazałby jej wskoczyć na swój grzbiet i zawiózłby ją spokojnie tam, gdzie trzeba, strzygąc radośnie uszami.
Z jej oczu trysnęły gorące łzy. W przypływie furii wyszarpnęła się z błota i wygramoliła na brzeg mokradła. Zrozpaczona zanurzyła dłoń w wodzie i przemówiła do czającego się w bagnisku demona stłumionym, wciąż ochrypłym od dymu głosem:
– Dziadku, szukam jeziora, na którego brzegu rośnie dąb. Czy możesz mi powiedzieć, gdzie to jest?
Oczy błotnika ledwie wystawały ponad powierzchnię wody. Wasia mogła dojrzeć pokryte łuską ciało kotłujące się w błotnistej kipieli. Wyglądał na zdziwionego.
– Wciąż żyjesz? – szepnął. Jego głos był jak zasysający bulgot bagniska, oddech zaś cuchnął zgnilizną.
– Proszę. – Wasia rozchyliła palcami jedną z zakrzepłych ran na ramieniu i pozwoliła krwi skapnąć do wody.
Błotnik wysunął język, spił krew, a jego oczy rozbłysły nagle jasnym blaskiem.
– No, uprzejma z ciebie dziewczyna – stwierdził, oblizując wargi. – Spójrz zatem.
Popatrzyła tam, gdzie wskazywały jego roziskrzone oczy. Między czarnymi drzewami mignęło coś czerwonawego. To nie był brzask. Może ogień? W przypływie strachu poderwała się na równe nogi, ciążyła jej oblepiona błotem peleryna.
Ale to nie był ogień. To było żywe stworzenie.
W bagnisku stała wysoka, obrysowana światłem klacz. Z jej grzywy i ogona sypały się iskry przypominające świetliki, były niczym stopiona biel na tle jej srebrzystozłotej sierści. Z zadartą głową przyglądała się Wasi, nieruchoma, jeśli nie liczyć ogona, którym chłostała się po bokach, tworząc świetliste łuki.
Wasia mimowolnie zrobiła chwiejny krok w jej stronę, rozdarta między zdumieniem a furią.
– Pamiętam cię – zwróciła się do konia. – Uwolniłam cię w Moskwie.
Klacz nie odpowiedziała, zastrzygła tylko wielkimi złotymi uszami.
– Mogłaś po prostu odlecieć – ciągnęła Wasia. Głos jej się łamał, bolało ją gardło. – Ale ty sypnęłaś iskrami na drewniane miasto i oni… i oni… – Nie mogła wypowiedzieć tych słów.
Złota klacz uderzyła wyzywająco kopytem o ziemię, rozchlapując błoto, i odezwała się:
– Gdybym mogła, zabiłabym ich wszystkich. Zabiłabym wszystkich ludzi na świecie. Ośmielili się mnie przechytrzyć i okiełznać. – Złocistą doskonałość klaczy znaczyły blizny od siodła i ostróg, a na jej pysku widniały białe paski tam, gdzie odcisnęło się złote ogłowie. – Zabiłabym całe miasto.
Wasia nie odpowiedziała. Ból był niczym zamarznięta kula w jej ustach, mogła tylko wpatrywać się w klacz z niemą nienawiścią.
Klacz odwróciła się i pogalopowała przed siebie.
– Idź za nią, głupia – syknął bagienny demon. – Albo, jeśli wolisz, zostań tutaj, a ja cię pożrę.
Wasia nienawidziła tej klaczy, ale nie chciała umrzeć. Ruszyła między drzewami, potykając się na zakrwawionych stopach. Szła i szła, podążając za złotym świetlistym punkcikiem, aż była już pewna, że nie da rady zrobić ani kroku więcej.
Ale też nie musiała.
Drzewa się skończyły i Wasia znalazła się na pochyłej łące schodzącej ku ogromnemu zamarzniętemu jezioru. Był początek wiosny. Na otwartej przestrzeni gwiazdy nadawały nikły srebrny połysk wysokim trawom. Wszędzie wokół Wasia widziała majaczące kształty wielkich drzew, czarnych na tle srebrzystego nieba. Śnieg leżał na tej łące jedynie łatami, głównie we wgłębieniach. Wasia słyszała cichy szmer wody pod powierzchnią lodu.
Na łące pasło się więcej koni. Trzy… sześć… dwanaście. W nocy wszystkie, poza złotą klaczą, wydawały się szare. Stojąc między nimi, lśniła niczym upadła gwiazda, zadzierając wyzywająco głowę.
Wasia przystanęła w zdumieniu i udręce. Jakaś część niej była na wpół przekonana, że jej koń też musi gdzieś tu być, wśród swoich pobratymców, że za chwilę przygalopuje do niej, rozbryzgując śnieg, i nie będzie już sama.
– Słowiku – wyszeptała. – Słowiku…
Uniosła się ciemna głowa, potem jaśniejsza. Nagle wszystkie konie rzuciły się do ucieczki. Pierzchały od dźwięku jej głosu galopem, w dół, do jeziora, lecz tuż przed tym, gdy ich kopyta dotknęły lodu, wyrosły im skrzydła. Jako ptaki wzleciały w powietrze i szybowały nad rozświetloną przez gwiazdy powierzchnią jeziora.
Gdy Wasia odprowadzała je wzrokiem, miała w oczach łzy czystego zdumienia. Leciały nad jeziorem, jeden niepodobny do drugiego. Sowa, orzeł i kaczka oraz mniejsze ptaszki, dziw nad dziwy. Jako ostatnia oderwała się od ziemi złota klacz. Jej skrzydła machały szeroko, pozostawiając smugi dymu, a pierzasty ogon miał wszystkie kolory płomieni: złoty, niebieskofioletowy i biały. Leciała za innymi końmi, wołając je. W ciągu paru chwil wszystkie pochłonęła ciemność.
Wasia wpatrywała się w miejsce, w którym dopiero co stały konie. Zupełnie jakby jej się przyśniły. Wzrok mącił jej się ze zmęczenia. Stopy i twarz miała odrętwiałe, nie dygotała już, spowijał ją lodowaty kokon otępienia. Słowiku, dlaczego ty też nie odleciałeś? – zastanawiała się na wpół świadomie.
Na samym skraju jeziora rósł rozłożysty dąb. Na tle księżycowobiałego lodu jego konary wyglądały niby poczerniałe kości. Na prawo, wtulony między drzewa, majaczył przysadzisty ciemny kształt.
To była chatka.
A raczej jej ruiny. Dach, spadzisty, by nie gromadził się na nim śnieg, zapadł się. Przez okno i drzwi nie było widać płonącego ognia. Wszędzie tylko cisza, delikatne skrzypienie gałęzi, trzask lodu topniejącego na jeziorze. A jednak to miejsce, ta polana nad wodą, nie sprawiało wrażenia pustego. Raczej czujnego.
Chatka