Konstanty Nikonowicz wymknął się, korzystając z zamętu, naciągnąwszy kaptur na złote włosy. Powietrze było gęste od dymu, oszalały tłum potrącał go, nieświadom, kim jest. Zanim kłody ogniska zostały rozrzucone, Konstanty niepostrzeżenie przemierzył podgrodzie i chyłkiem sunął w stronę monastyru.
Nawet nie zaprzeczyła, że jest winna, rozmyślał, śpiesząc przez na wpół zmrożoną śnieżną breję. Podpaliła Moskwę. To słuszny gniew ludu sprowadził na nią karę. Kto mógłby winić jego, świętego męża?
Jest martwa. Jego zemsta została dopełniona.
Miała siedemnaście lat.
Gdy tylko dotarł do swojej celi i zamknął za sobą drzwi, wybuchnął przypominającym szloch śmiechem. Śmiał się z tych wszystkich potakujących, pełnych uwielbienia tępych twarzy Moskwian, przyjmujących każde jego słowo jak Ewangelię, śmiał się też na wspomnienie twarzy Wasi i strachu w jej oczach. Śmiał się nawet z ikon na ścianie, z ich surowości i milczenia. Po chwili stwierdził, że jego śmiech przechodzi w płacz. Z gardła wydobywały się odgłosy cierpienia, wbrew jego woli. Musiał wetknąć sobie pięść do ust, żeby stłumić te dźwięki. Wasilisa nie żyje. To okazało się takie łatwe. Być może jako demon, czarownica, bogini istniała tylko w jego umyśle.
Próbował się opanować. Ludzie byli w jego dłoniach niczym glina, a pożar Moskwy dodatkowo ich zmiękczył. Nie zawsze będzie aż tak łatwo. Jeśli Dymitr Iwanowicz odkryje, że Konstanty podburzał tłum, w najlepszym razie zobaczy w nim zagrożenie dla swojej władzy, a może nawet mordercę kuzynki. Konstanty nie był pewny, czy jego nowo zdobyte wpływy wystarczą, by stawić czoła gniewowi Wielkiego Księcia.
Był tak pochłonięty łkaniem, chodzeniem w tę i we w tę po celi i biciem się z myślami, że nie zauważył cienia na ścianie, dopóki ten nie przemówił:
– Płaczesz jak dziewczyna? Tej nocy czy każdej? Co ty wyprawiasz, Konstanty Nikonowiczu?
Konstanty odskoczył, wydając dźwięk zbliżony do krzyku.
– To ty – wyjąkał, oddychając jak dziecko, które boi się ciemności. Po czym dodał: – Nie. – I wreszcie: – Gdzie jesteś?
– Tutaj – odrzekł głos.
Konstanty odwrócił się, lecz zobaczył jedynie własny cień rzucany przez lampę.
– Nie, tutaj. – Tym razem wydawało się, że to mówi ikona Najświętszej Marii Panny. Kobieca twarz pod złoceniem łypała na niego pożądliwie. To wcale nie była Maria Panna, lecz Wasia z rozpuszczonymi czerwono-czarnymi włosami, miała tylko jedno oko i pokrytą bliznami twarz. Konstanty zdusił krzyk przerażenia.
Wtedy głos przemówił po raz trzeci, tym razem z jego pryczy, brzmiał w nim śmiech.
– Nie, tutaj, nieszczęsny głupcze.
Konstanty spojrzał i zobaczył… mężczyznę.
Mężczyznę? Stwór na jego łóżku wyglądał jak mężczyzna, choć w żadnym monastyrze takiego nie widziano. Z uśmiechem rozpierał się na pryczy, miał potargane włosy i bose stopy. Ale jego cień… miał pazury.
– Kim jesteś? – spytał Konstanty, oddychając szybko.
– Nigdy wcześniej nie widziałeś mojej twarzy? – zapytał stwór. – Ach nie, zimą widziałeś moje zwierzęce wcielenie i cień, lecz nie człowieka. – Wstał powoli. Był tego samego wzrostu co Konstanty. – Nieważne. Znasz mój głos. – Spuścił wzrok jak dziewczyna. – Podobam ci się, człeku boży? – Jedna strona jego ust, ta bez blizn, wykrzywiła się w uśmiechu.
Konstanty przywarł plecami do drzwi, zatykając pięścią usta.
– Pamiętam. Jesteś diabłem.
Mężczyzna – czart – słysząc te słowa, podniósł wzrok, jego jedyne oko rozbłysło.
– Ja? Ludzie mówią na mnie Niedźwiedź, jeśli w ogóle jakoś mnie nazywają. Nigdy nie przyszło ci do głowy, że zarówno niebo, jak i piekło są bliżej ciebie, niż chciałbyś wierzyć?
– Niebo?! Bliżej?! – wykrzyknął Konstanty. Czuł na plecach każdą wypukłość drewnianych drzwi. – Bóg mnie opuścił. Oddał mnie diabłom. Nie ma żadnego nieba. Jest tylko ten świat z gliny.
– Otóż to – przytaknął demon i rozpostarł szeroko ramiona. – Glina, którą możesz formować, jak zechcesz. Czego pragniesz z tego świata, ojczulku?
Konstanty dygotał.
– Dlaczego pytasz?
– Bo jesteś mi potrzebny. Potrzebuję człowieka.
– Do czego?
Niedźwiedź wzruszył ramionami.
– Ludzie wykonują robotę za diabły, czyż nie? Zawsze tak było.
– Nie jestem twoim sługą. – Głos popa drżał.
– Nie… komu potrzebny sługa? – Niedźwiedź podchodził coraz bliżej, zniżając głos. – Wróg, kochanek, oddany niewolnik, do wyboru, ale sługa… nie. – Musnął górną wargę czerwonym językiem. – Widzisz, składam hojne propozycje.
Konstanty przełknął ślinę z wysiłkiem, zaschło mu w ustach. Oddychał płytko z żądzy i rozpaczy, miał wrażenie, jakby ściany celi napierały na niego ze wszystkich stron.
– Co dostanę w zamian za… lojalność?
– A co chcesz dostać? – zapytał czart, a jego głos dochodził z tak bliska, że prawie szeptał Konstantemu do ucha.
Konstanty dokonał w duchu rozpaczliwego rozrachunku. Modliłem się… przez wszystkie lata mego życia modliłem się. Ale ty milczałeś, Panie. Jeśli wchodzę w układy z diabłami, to tylko dlatego, że mnie opuściłeś.
Diabeł miał taką minę, jakby śledził jego myśli z beztroską i sekretną rozkoszą.
– Chcę się zatracić w uwielbieniu tłumów. – Konstanty po raz pierwszy w życiu wypowiedział tę myśl na głos.
– Załatwione.
– Pragnę wygód przysługujących książętom – ciągnął pop. Miał uczucie, że zaraz zatonie w oku Niedźwiedzia. – Tłustych mięs i miękkich legowisk. – Ostatnie słowo wypowiedział niemal bezgłośnym szeptem: – Kobiet.
Niedźwiedź się zaśmiał.
– I to też.
– Pragnę ziemskiej władzy – zakończył Konstanty.
– Ile tylko twoje dwie ręce, twoje serce i twój głos mogą zagarnąć. Masz świat u swych stóp.
– Ale czego ty chcesz? – wysapał Konstanty Nikonowicz.
Demon zacisnął w pięść szponiastą dłoń.
– Zawsze pragnąłem jedynie wolności. Ten drań, mój brat, uwięził mnie na polanie na skraju zimy na wiele ludzkich żywotów. W końcu jednak zapragnął czegoś bardziej niż mojego zniewolenia i zostałem oswobodzony. Mogę patrzeć na gwiazdy, wdychać zapach dymu i czuć smak ludzkiego strachu. – Po chwili dodał ciszej: – Stwierdziłem, że czarty nikną, stały się cieniami samych siebie. Ludzie podporządkowują teraz swoje życie dźwiękom przeklętych dzwonów. Zamierzam zatem obalić te dzwony, a przy okazji obalić Wielkiego Księcia, podpalić cały ten mały ruski światek i zobaczyć, co wyrośnie z popiołów.
Konstanty wpatrywał się w niego z fascynacją i bojaźnią.
– Podobałoby