PRZYKRO
14–15 lipca
1
Alec Pelley w sumie nie wiedział, czy kogut na baterie, który trzymał w schowku swojego explorera, jest legalny. Jako emerytowany policjant stanowy może nie powinien go używać, ale z drugiej strony skoro pozostawał szanowanym członkiem rezerwy policji Cap City, chyba miał do tego pełne prawo. Tak czy owak, przy tej okazji uznał, że trzeba go postawić na desce rozdzielczej i włączyć. Dzięki temu pokonał drogę z Cap do Flint w rekordowym tempie i już piętnaście po dziewiątej pukał do drzwi domu przy Barnum Court 17. Tutaj nie było dziennikarzy, ale kawałek dalej widział ostry blask reflektorów telewizyjnych – przed domem, jak się domyślał, Maitlandów. Wyglądało na to, że nie wszystkie plujki przyciągnęło świeże mięso, jakim była konferencja prasowa naprędce zwołana przez Howiego. Nie żeby tego oczekiwał.
Drzwi otworzył niski, krępy mężczyzna o rudawych włosach, ze zmarszczonymi brwiami i wargami zaciśniętymi tak mocno, że ledwo było je widać; gotów z miejsca posłać nieproszonego gościa do wszystkich diabłów. Za nim stała zielonooka blondynka, dobrych kilka centymetrów wyższa od męża i znacznie od niego ładniejsza, nawet bez makijażu i z zapuchniętymi oczami. W tej chwili nie płakała, ale z głębi domu dobiegał czyjś szloch. Dziecka. Pewnie jednej z córek Maitlanda, domyślił się Alec.
– Państwo Mattingly? Jestem Alec Pelley. Czy Howie Gold zadzwonił do państwa?
– Tak – odparła kobieta. – Proszę wejść, panie Pelley.
Alec ruszył naprzód, lecz Mattingly, ze dwadzieścia centymetrów od niego niższy, ale zupełnie tym niezrażony, stanął mu na drodze.
– Można zobaczyć jakiś dokument?
– Oczywiście. – Alec mógł im pokazać swoje prawo jazdy, ale wybrał legitymację policyjnego rezerwisty. Nie musieli wiedzieć, że jego służba ostatnimi czasy miała charakter poniekąd charytatywny, sprowadzała się do zabezpieczania koncertów rockowych, rodeo, wygłupów zawodowych zapaśników i organizowanego trzy razy do roku Monster Truck Jam w Coliseum. Pilnował też parkowania w dzielnicy biznesowej, kiedy jedna ze strażniczek brała wolne. Poniżające doświadczenie dla człowieka, który kiedyś kierował zespołem czterech detektywów policji stanowej, ale Alec nie miał nic przeciwko; lubił być na słońcu. Poza tym, można rzec, był znawcą Biblii, a jak głosi List Świętego Jakuba, rozdział czwarty, wers szósty: „Bóg sprzeciwia się pysznym, pokornym zaś daje łaskę”1.
– Dziękuję. – Gospodarz odsunął się na bok i jednocześnie wyciągnął rękę. – Tom Mattingly.
Alec podał mu dłoń, spodziewając się mocnego uścisku. Nie zawiódł się.
– Normalnie nie jestem podejrzliwy, to ciche, spokojne osiedle, ale powiedziałem Jamie, że musimy być superostrożni, dopóki Sarah i Grace przebywają pod naszym dachem. Wielu ludzi już jest wściekłych na trenera T, a proszę mi wierzyć, to dopiero początek. Kiedy się rozejdzie, co zrobił, będzie dużo gorzej. Dobrze, że może je pan od nas zabrać.
Jamie Mattingly spojrzała na niego z wyrzutem.
– Cokolwiek zrobił ich ojciec… jeśli w ogóle coś zrobił… one nie są niczemu winne – powiedziała, a potem zwróciła się do Aleca: − Są zdruzgotane, zwłaszcza Gracie. Widziały, jak zabrali ich ojca w kajdankach.
– O Jezu, niech no tylko się dowiedzą dlaczego – mruknął Mattingly. – A to nieuniknione. W tych czasach przed dziećmi niczego się nie ukryje. Cholerny internet, cholerny Facebook, cholerne Twittery, srutery… – Pokręcił głową. – Jamie ma rację, jest niewinny, dopóki nie udowodnią mu winy, tak jest po amerykańsku, ale jak już aresztują człowieka w takich okolicznościach, w miejscu publicznym… − Westchnął. – Napije się pan czegoś, panie Pelley? Jamie przed meczem zrobiła mrożoną herbatę.
– Dziękuję. Lepiej od razu zawiozę dziewczynki do domu. Mama na nie czeka. – Przywiezienie do niej dzieci było tylko pierwszym z jego zadań na ten wieczór. Howie podyktował mu całą listę z szybkością karabinu maszynowego, na chwilę zanim wkroczył w blask telewizyjnych reflektorów. Zadaniem numer dwa był szybki powrót do Cap City − z telefonem przy uchu. Alec będzie musiał obdzwonić kilka osób, które miały wobec niego dług wdzięczności. Znowu siedział w siodle, i dobrze – lepsze to, niż pilnować parkowania na Midland Street – ale robota będzie trudna.
Córki Maitlanda były w pokoju, który, sądząc po spreparowanych rybach wiszących na ścianach wyłożonych sękatym drzewem sosny, musiał być jaskinią Toma Mattingly’ego. Na dużym płaskim ekranie SpongeBob harcował w Bikini Dolnym, ale dźwięk był ściszony. Dziewczynki siedziały skulone na kanapie, wciąż w koszulkach Golden Dragons i bejsbolówkach. Twarze miały pomalowane na czarno i złoto – to pewnie dzieło ich mamy sprzed kilku godzin; sprzed momentu, gdy coś wygryzło dziurę w przyjaznym dotąd świecie – ale młodsza z córek zmyła większość farb łzami.
Kiedy starsza dziewczynka zauważyła obcego mężczyznę w drzwiach, mocniej przytuliła zapłakaną siostrzyczkę. Alec nie miał dzieci, jednak całkiem je lubił, i na ten instynktowny gest Sarah Maitland zabolało go serce: oto jedno dziecko chroni drugie.
Stanął na środku pokoju, z dłońmi splecionymi przed sobą.
– Sarah? Jestem znajomym Howiego Golda. Znasz go, prawda?
– Tak. Czy nasz tata ma się dobrze? – Głos małej był niewiele głośniejszy od szeptu i ochrypły od łez.
Grace nawet nie spojrzała na Aleca; wtuliła twarz w ramię starszej siostry.
– Tak. Prosił, żebym zawiózł was do domu. – To nie całkiem prawda, ale teraz nie zamierzał dzielić włosa na czworo.
– Jest tam?
– Nie, ale jest wasza mama.
– Możemy pójść pieszo – powiedziała Sarah słabo. – To tylko kawałek stąd. Mogłabym trzymać Gracie za rękę.
Wciśnięta w ramię siostry głowa Grace Maitland poruszyła się na boki w geście zaprzeczenia.
– Nie po zmroku, kochanie – powiedziała łagodnie Jamie Mattingly.
I nie tego wieczoru, pomyślał Alec. Ani w ogóle w najbliższej przyszłości. Czy po zmroku, czy przed zmrokiem.
– Chodźcie, dziewczynki – zawołał Tom ze sztucznym (i dość upiornym) entuzjazmem. – Odprowadzę was do wyjścia.
Na ganku, w świetle lampy, Jamie Mattingly wydawała się śmiertelnie blada; w trzy krótkie godziny zmieniła się z kibicującej dzieciom mamy w ofiarę raka.
– Okropna historia – odezwała się. – Świat stanął na głowie. Dzięki Bogu nasza córka jest na obozie. Poszliśmy dziś na mecz tylko dlatego, że Sarah jest najlepszą koleżanką Maureen.
Na dźwięk imienia przyjaciółki Sarah Maitland też zaczęła płakać, a wtedy jej siostra rozszlochała się jeszcze głośniej. Alec podziękował gospodarzom i zaprowadził dziewczynki do swojego explorera. Szły pomału, ze spuszczonymi głowami, trzymając się za ręce jak bohaterki baśni. Usiadły ciasno obok siebie na przednim siedzeniu, z którego wcześniej uprzątnął zwykle zalegające tam klamoty. Grace znów wtuliła twarz w ramię siostry.
Alec nie zawracał sobie głowy zapinaniem im pasa; od kręgu światła wydobywającego z mroku chodnik i trawnik Maitlandów dzieliło ich nie więcej niż trzysta metrów. Przed domem została już tylko jedna ekipa telewizyjna. Była z filii ABC z Cap City, czterech, pięciu facetów stojących bezczynnie i sączących kawę ze styropianowych kubków w cieniu anteny satelitarnej na wozie transmisyjnym. Kiedy zobaczyli explorera skręcającego na podjazd Maitlandów, pospiesznie złapali za sprzęt.
Alec