O trzeciej, pomyślał Ralph. Mniej więcej wtedy, kiedy Arlene Stanhope rzekomo widziała, jak Terry chowa rower Franka Petersona na tył skradzionego białego vana, a potem odjeżdża z chłopcem siedzącym na miejscu pasażera. Nawet nie mniej więcej. Stanhope powiedziała, że słyszała, jak zegar ratuszowy wybijał godzinę.
– Odczyt był w sali konferencyjnej Sheratona?
– Tak. Dokładnie naprzeciwko sali bankietowej.
– I jesteś pewien, że zaczął się o trzeciej.
– Cóż, wtedy przewodnicząca Międzystanowego Koła Nauczycieli Angielskiego zaczęła wygłaszać wprowadzenie. Ględziła co najmniej dziesięć minut.
– Mhm, a jak długo przemawiał Coben?
– Jakieś czterdzieści pięć minut. Potem odpowiadał na pytania z sali. Kiedy skończył, było chyba wpół do piątej.
Myśli wirowały w głowie Ralpha jak kartki papieru miotane wiatrem. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był tak niemile zaskoczony. Powinni byli najpierw ustalić, gdzie był Terry, ale każdy jest mądry po szkodzie. On, Samuels i Yune Sablo z policji stanowej uzgodnili, że zadawanie pytań o Maitlanda przed aresztowaniem mogłoby spłoszyć tego niezwykle niebezpiecznego człowieka. Tym bardziej że dowody nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Teraz jednak…
Zerknął na Samuelsa i zrozumiał, że na jego pomoc nie ma co liczyć; mina prokuratora wyrażała podejrzliwość przemieszaną ze zdumieniem.
– Popełniliście fatalny błąd, panowie – powiedział Gold. – Na pewno sami to widzicie.
– To nie błąd – odparł Ralph. – Mamy jego odciski palców, mamy naocznych świadków, którzy go znają, i niebawem będziemy mieli pierwsze wyniki badań DNA. Jeśli wykażą zgodność z próbkami pobranymi na miejscu zdarzenia, będzie po sprawie.
– Ach, ale my wkrótce być może będziemy mieli coś jeszcze – powiedział Gold. – Współpracujący ze mną detektyw już się tym zajął i nadzieje są spore.
– Co to takiego? – warknął Samuels.
Gold się uśmiechnął.
– Po co psuć niespodziankę? Zobaczymy, co znajdzie Alec. Jeśli potwierdzi się to, co powiedział mi klient, w twojej łodzi zrobi się kolejna dziura, Bill. A już teraz dno mocno przecieka.
Alec Pelley, bo o nim mowa, był emerytowanym detektywem policji stanowej, który ostatnio pracował wyłącznie dla adwokatów broniących w sprawach kryminalnych. Wysoko się cenił i był dobry w swoim fachu. Kiedyś, przy drinku, Ralph spytał Pelleya, dlaczego przeszedł na ciemną stronę mocy. Pelley odparł, że posadził co najmniej czterech ludzi, których z czasem uznał za niewinnych, i czuł, że musi za to odpokutować. „Poza tym emerytura jest do bani, jeśli nie grasz w golfa”, dodał.
Nie było sensu spekulować, czego Pelley szukał tym razem… oczywiście o ile nie była to jakaś mrzonka czy blef adwokata. Ralph wbił wzrok w Terry’ego, znów wypatrując poczucia winy, jednak dostrzegł tylko niepokój, złość i zdumienie – minę człowieka aresztowanego za coś, czego nie zrobił.
Tyle tylko, że to zrobił – wskazywały na to wszystkie dowody, a DNA będzie ostatnim gwoździem do jego trumny. Jego alibi było misternie skonstruowaną zmyłką rodem z powieści Agathy Christie (albo Harlana Cobena). Jutro rano Ralph przystąpi do demaskowania tej magicznej sztuczki − zacznie od przesłuchania współpracowników Terry’ego, a potem ustali dokładny przebieg konferencji, skupiając się na porze rozpoczęcia i zakończenia odczytu pisarza.
Jeszcze zanim się zajmie tą robotą – swoim chlebem powszednim – już teraz widział jedną możliwą lukę w alibi Terry’ego. Arlene Stanhope zeznała, że Frank Peterson wsiadł do białego vana z Terrym o trzeciej. June Morris zobaczyła zalanego krwią Terry’ego w Figgis Park około wpół do siódmej – matka dziewczynki twierdziła, że córka wyszła w chwili, gdy nadawano prognozę pogody, co pozwalało ustalić przybliżoną porę. Była więc trzyipółgodzinna luka − aż nadto czasu, żeby pokonać sto dziesięć kilometrów między Cap City a Flint City.
Może człowiekiem, którego pani Stanhope widziała na parkingu Gerald’s Fine Groceries, nie był Terry Maitland? Może to był wspólnik podobny do Terry’ego? Albo po prostu ubrany jak Terry − w bejsbolówkę i koszulkę Dragonsów? Niby mało prawdopodobne, ale jeśli wziąć poprawkę na wiek pani Stanhope… i jej grube okulary…
– To co, skończyliśmy, panowie? – spytał Gold. – Bo jeśli naprawdę zamierzacie zatrzymać pana Maitlanda, mam dużo spraw do załatwienia. Jedną z pierwszych będzie rozmowa z mediami. Nie przepadam za tym, ale…
– Kłamiesz – rzucił cierpko Samuels.
– …ale to może odciągnąć dziennikarzy od domu Terry’ego i dać jego dzieciom szansę na to, żeby dostały się do środka nienękane i nieobfotografowywane ze wszystkich stron. Co najważniejsze, cała rodzina będzie miała odrobinę spokoju, którego tak lekkomyślnie ją pozbawiliście.
– Zachowaj tę gadkę dla kamer telewizyjnych. – Samuels wskazał na Terry’ego, a potem sam przybrał ton, jakby zwracał się do przyszłego sędziego i ławy przysięgłych: – Twój klient torturował i zamordował dziecko. Jeśli jego rodzina oberwie rykoszetem, sam jest za to odpowiedzialny.
– Niewiarygodne – powiedział Terry. – Przed aresztowaniem nawet mnie nie przesłuchaliście. Nie zadaliście ani jednego pytania.
– Co robiłeś po odczycie, Terry? – spytał Ralph.
Maitland potrząsnął głową − nie w geście zaprzeczenia, tylko jakby chciał oprzytomnieć.
– Po odczycie? Stanąłem w kolejce razem ze wszystkimi. Tyle że byliśmy prawie na samym końcu. Przez Debbie. Musiała skorzystać z łazienki i kazała na siebie zaczekać, bo chciała, żebyśmy trzymali się razem. Długo jej nie było. Wielu facetów też rzuciło się do kibli, kiedy tylko spotkanie się skończyło, ale kobietom zawsze zajmuje to więcej czasu, bo… rozumiecie, liczba kabin jest ograniczona. Poszedłem na dół, do kiosku, z Evem i Billym, i tam czekaliśmy. Kiedy Debbie znów do nas dołączyła, kolejka sięgała do holu.
– Jaka kolejka? – spytał Samuels.
– Czy pan żyje w jaskini, panie Samuels? Kolejka po autograf. Każdy uczestnik dostał egzemplarz nowej książki Cobena, I Told You I Would. Był wliczony w cenę biletu na konferencję. Mam swój egzemplarz, z podpisem i datą, i chętnie go wam pokażę. O ile nie zabraliście go razem z resztą moich rzeczy. Kiedy doszliśmy do stolika, przy którym autor składał autografy, było po wpół do szóstej.
Jeśli tak, pomyślał Ralph, potencjalna luka w alibi Terry’ego właśnie stała się wąska jak ucho igielne. Teoretycznie dałoby się dotrzeć z Cap do Flint w godzinę, na płatnej autostradzie obowiązywało ograniczenie do stu dziesięciu, i jeśli nie przekraczało się stu trzydziestu, góra stu czterdziestu, drogówka się nie czepiała – ale ile czasu zostałoby Terry’emu na popełnienie morderstwa? Chyba że zrobił to jego wspólnik sobowtór. Tylko jak to możliwe, skoro odciski Terry’ego były wszędzie, nawet na gałęzi? Odpowiedź: nie, to nie było możliwe. Poza tym czy Terry w ogóle chciałby mieć wspólnika, który wygląda jak on, ubiera się jak on? Nie.
– Czy pozostali angliści byli z tobą przez cały czas, kiedy stałeś w kolejce? – spytał Samuels.
– Tak.
– Książki były podpisywane w tej samej dużej sali?
– Tak. Chyba nazywają ją salą balową.
– I co zrobiliście, gdy już dostaliście autografy?
– Poszliśmy na kolację z kilkoma nauczycielami angielskiego z Broken