Nocą drony są szczególnie głośne. Wolfgang Bauer. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Wolfgang Bauer
Издательство: PDW
Серия: Reportaż
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380499928
Скачать книгу
Nie może też zdezerterować, naraziłby rodzinę.

      – Jeden z moich kolegów zerwał z nimi. Weszli do jego domu, zgwałcili żonę, a jego zabrali.

      Więc on dalej chodzi do biura, co rano, służba wewnętrzna, podkreśla. Czterdzieści pięć procent kolegów z wydziału, w którym pracuje, jest na chorobowym. Przekupili lekarzy.

      – Ci, którzy już zabijali, nie mogą odejść. Poszukiwałyby ich obie strony.

      Kiedyś był dumny z tego, że jest oficerem tajnych służb. Elita, mówi. Ojczyzna. Walka z Izraelem.

      – W osiemdziesięciu procentach chodziło o odstraszenie, tylko w dwudziestu o bicie. Teraz wszystko kręci się wokół bicia.

      Kiedyś jadał w restauracjach na koszt właścicieli, każdy starał się pozyskać jego przychylność. Ludzie go szanowali. Teraz cieszy się, gdy nikt go nie rozpoznaje na ulicy.

      – I am lost – mówi. – Jestem zgubiony.

      W tajnych służbach jest wielu takich jak on, wtyczek powstańców, w prawie wszystkich wydziałach, obserwują zbrodnie, gromadzą tajne listy zatrzymanych i zabitych, notują nazwiska najgorszych morderców i oprawców. Na czas, gdy nowy rząd będzie się z nimi rozliczać. W więzieniach zamkniętych jest obecnie sto dwadzieścia tysięcy ludzi, twierdzi mężczyzna. W całym kraju utworzono prowizoryczne obozy internowania – mieszczą się w kinach, w fabrykach, na uniwersytetach. W samym tylko Homs wykorzystują na więzienia dwadzieścia pięć szkół i hal magazynowych.

      – Internowani przetrzymywani tam są maksymalnie przez tydzień. Najpierw są bici, potem przesłuchiwani.

      Podaje nazwy niektórych szkół, szejk kiwa głową. Mniej więcej trzy czwarte wychodzi po tygodniu, często za okup.

      – Tę praktykę zalecił osobiście prezydent.

      Okupy pozwalają Asadowi opłacać oprawców i żołnierzy, reżimowi kończą się rezerwy finansowe.

      Najstraszniejsze miejsce znajduje się trzydzieści kilometrów poza Homs, na terenie przemysłowym, to podziemne więzienie tajnych służb wojskowych.

      – Tam jest nagorzej – mówi oficer. – Mogą przetrzymywać dziesięć tysięcy osób, ale cele nie są pełne.

      W syryjskich więzieniach zmarło do tej pory dwanaście tysięcy przeciwników reżimu. Sześć tysięcy uznaje się za zaginionych. Zniknęli w przepaściach świata, do których ani on, ani jego koledzy nie mają dostępu. Mówi o masowych grobach. Wokół Homs są trzydzieści dwa, robota wojskowych tajnych służb. W każdym grobie od sześćdziesięciu do stu ciał. Zwłoki pakowali do worków na śmieci, jeden naciągali na tułów, drugi na nogi. Zwozili je do grobów śmieciarkami. Wielu ofiarom usunięto uprzednio wątrobę, nerki i inne organy. Oficer potwierdza tym samym plotkę, wedle której reżim handluje ludzkimi organami.

      – Są wysyłane do Libanu i Egiptu. Potwierdzają to nasi ludzie w szpitalach i urzędach celnych.

      Liczby, które podaje, są znacznie wyższe od danych, jakimi dysponuje opozycja. Lokalne komitety powstałe w marcu 2011 roku w różnych miastach, by koordynować protesty i dokumentować zbrodnie reżimu, naliczyły dotychczas dwa tysiące zabitych i piętnaście tysięcy aresztowanych.

      – To tylko te ofiary, które znamy z nazwiska – mówi jeden z rzeczników. – Zakładamy jednak, że przy takiej skali operacji wojskowych w rzeczywistości jest ich znacznie więcej.

      – Musicie nam pomóc – oficer ma na myśli Zachód. Przeciwnicy reżimu jeszcze próbują protestować pokojowo, ale wojna domowa jest nieunikniona.

      – Zbyt wielu naszych zginęło – wtrąca szejk.

      Mówi, że demonstranci zaczynają się zbroić.

      W dzielnicy jest wiele skrytek z bronią i granatnikami, jest nawet jedno działo przeciwlotnicze, ukradzione wojsku. W prowincji Homs, która sięga aż do granicy z Irakiem, zdezerterowało dziesięć tysięcy żołnierzy, twierdzi oficer. Rzeczywiście w mieście coraz częściej dochodzi do strzelaniny między dezerterami a żołnierzami.

      Mężczyzna porusza kwestię, która dla syryjskich opozycjonistów była tabu i którą odrzucali: zagranicznej interwencji zbrojnej.

      – Co nas odróżnia od Bengazi? – pyta.

      Apeluje do Zachodu, by przysłał doradców wojskowych, broń. Chciałby ograniczonej strefy zakazu lotów nad Homs. Szejk podobnie. Chcą jej trzej koordynatorzy, z którymi spotkałem się dzień wcześniej, i rozsądny Ahmed. Pod tym względem wśród przywódców powstania panuje jedność: NATO musi coś dla Homs zrobić. Stworzyć strefę buforową. Dostarczyć telefony satelitarne. Cokolwiek. Mają pełną świadomość konsekwencji, twierdzą zgodnie. Ale jeśli Zachód coś by teraz zrobił, to z wielkim prawdopodobieństwem znaczna część żołnierzy dołączyłaby do rewolucjonistów. Syryjscy opozycjoniści za granicą zbyt wiele mówili o rozmowach politycznych i rokowaniach.

      – A Asad na to nie pójdzie – stwierdza oficer. – Oni nie mają pojęcia, jak dramatyczna jest sytuacja w mieście i śpią bezpiecznie w swoich łóżkach – powtarza, a zebrani w pomieszczeniu kiwają głowami. – Prosimy NATO o pomoc.

      Czołgi, które ruszyły rankiem, najpewniej otoczą Homs. Słychać odgłos silników, kolumna jest już blisko. Szejk nalega, bym opuścił miasto nocą, bo rano może już nie być drogi ucieczki.

      Wracam do kuchennego stołu Faten. Ahmed spotkał się po południu z lokalnymi politykami, z którymi chce utworzyć nową partię. Starsi panowie spisali znaczną część programu.

      – Bardzo socjaldemokratycznego programu – podsumowuje z drwiącym uśmiechem Ahmed. Jest podekscytowany, w euforii. W całym kraju grupy opozycyjne próbują stworzyć Narodową Radę Tymczasową, jak w Libii, żeby zagranica miała partnera do rozmów. To już druga próba. Pierwsza nie powiodła się z powodu aresztowania niemal wszystkich kandydatów.

      – Czy my też nie powinniśmy wyjechać? – pyta Faten wieczorem, gdy wychodzę z Ahmedem. – Czy nie lepiej opuścić Homs? A może trzeba zostać, może to ważniejsze?

      Faten powoli traci swój zwykły spokój, płacze. Głaszczę ją bezradnie po plecach. Ona pojechałaby do siostry do Damaszku, ale Mazen się opiera. Chce zostać. Wyjazd byłby dla niego zdradą zabitych przyjaciół. Podczas gdy ojciec siedział nad statutami partii, syn pierwszy raz strzelał na dachu ze swojego nowego pistoletu.

      Mordowanie zaczyna się tego wieczoru wcześniej niż zwykle.

      – Co robić? – pyta Ahmed z rękami na kierownicy, a wokół nas padają strzały.

      Wjechaliśmy na główną ulicę. Demonstracje jeszcze się nie zaczęły, prawą i lewą stroną młodzi mężczyźni idą powoli do meczetów. Co rusz chowają się za murkami otaczającymi ogródki, w bramach domów. Widzimy setki umundurowanych, biegną, zatrzymują się, ruszają, zatrzymują, celują, strzelają. I znów ruszają biegiem.

      – Tylko spokojnie – mówi Ahmed, bardziej do siebie.

      Skręca w boczną ulicę, z nadzieją, że tam jest bezpieczniej. Dopiero przedwczoraj odebrał samochód z warsztatu. Kilka dni temu kule przebiły zderzak i tylne drzwi. Bocznymi ulicami posuwają się powoli inne auta. Kierowcy odkręcają szyby, udzielają sobie rad, jak najlepiej objechać niebezpieczne miejsca.

      Dzwoni Faten. Mazen jest w samym środku demonstracji. Ahmed wzdycha. Walczy z pokusą wybrania numeru syna. Ale mógłby odwrócić jego uwagę w złym momencie. Skręca jeszcze raz w prawo, potem jeszcze raz i nagle zatrzymujemy się tuż za kolumną wojska. Sześć autobusów blokuje trzypasmową ulicę. Koszary na kółkach. Uzbrojeni żołnierze wsiadają i wysiadają. Tworzy się korek, przed konwojem strzelają. Słyszę głośne eksplozje. Od czasu do czasu terkot broni maszynowej. Autobusy zatrzymują się na kilka minut, po czym ruszają, niezmordowanie, jak pług orzący pole.

      Ahmed