Nocą drony są szczególnie głośne. Wolfgang Bauer. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Wolfgang Bauer
Издательство: PDW
Серия: Reportaż
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380499928
Скачать книгу
Klan Al-Berri, ważna podpora reżimu, uchodzi za jedną z najbardziej niesławnych grup mafijnych Aleppo. Pod pozorem świadczenia usług przewoźniczych parają się w rzeczywistości wymuszeniami, handlem narkotykami i zabójstwami na zlecenie rządu. Ośmiu ich bossów zostało niedawno straconych przez FSA w budynku szkoły w sąsiedniej dzielnicy.

      – Al-Berri przyjdą tu, żeby uwolnić swoich – lamentuje Mohammed.

      – Nie wszyscy Al-Berri to źli ludzie – tłumaczy fryzjer. – Ale jak masz złe nazwisko, to jesteś stracony!

      Dzisiaj wyprowadzają się trzy kolejne rodziny, ładują dobytek do pożyczonych furgonetek, sadzają na nim dzieci i opuszczają ulicę na zawsze.

      Dowódca oddziału stacjonującego w szkole jest zrelaksowany. Udaje, że nie wie o wzburzeniu w dzielnicy. Jeńcy mają dobre warunki i są traktowani zgodnie z konwencją genewską. Jechali dwoma ciężarówkami ulicą, na której toczą się walki. „Tamtędy przemieszczają się tylko walczący albo idioci”. Zostaną przesłuchani, a potem się zdecyduje. Ośmiu skulonych mężczyzn siedzi na podłodze w jednej z klas, są przerażeni, ale żaden nie jest ranny. Jednostki FSA wciąż są krytykowane za bicie i tortury.

      – Popełniamy błędy – przyznaje dowódca – ale je naprawiamy.

      Nagle wpada jeden z podkomendnych.

      – Próbują się przebić! – krzyczy. – Oddziały Asada zaatakowały lotnisko, czołgi i helikoptery, potrzebujemy wsparcia! – Sięga po ostatni granatnik leżący na fotelu.

      Mieszkańcy ulicy podejmują kolejną próbę naprawienia prądu, ale wieczorem marnie się ona kończy. Gdy kuzyn Mohammeda majstruje przy skrzynce rozdzielczej, dochodzi do krótkiego spięcia. Pięć kolejnych skrzynek się przepala. Rebelianci zajmujący szkołę są wściekli. Oni także nie mają teraz prądu. Wypadają z bronią na ulicę. „Dlaczego nie zostawicie tego nam” – wrzeszczą na mieszkańców. Obie strony obrzucają się wyzwiskami, bojownicy strzelają w powietrze, kuzyn Mohammeda wyjmuje nóż, jeden z rebeliantów uderza go kolbą karabinu i rzuca na ziemię. Przez pół godziny wąska uliczka wypełniona jest krzykami – aż nikną w grzmocie kanonady z helikoptera.

      Tej nocy trafiony zostaje blok o sześćset metrów od nas, giną trzy kobiety i dziecko.

      Czy Asad wróci szybko?, zastanawia się taksówkarz Mohammed, siedząc na chodniku przed swoim domem. Co się wtedy stanie? Zabije wszystkich, którzy współpracują z FSA? Na tej ulicy jest jeszcze wielu szpicli, zwykli sąsiedzi, którzy mogą zadenuncjować Mohammeda, żeby zapewnić sobie później korzyści. Nie tylko bomby nie dają mu spać w nocy.

      Cud wydarza się wczesnym wieczorem następnego dnia, między dwoma atakami helikopterów. Sąsiedzi zebrali pieniądze, żeby przekupić jednego z techników elektrowni. Światło się włącza, najpierw w jednym sklepie, migoce, gaśnie, a potem włącza się kolejny raz. Tym razem świeci się wszędzie. Dzieci i mężczyźni wybiegają z domów, kobiety patrzą z balkonów, ludzie się obejmują, krzyczą z radości, podskakują, klaszczą w dłonie.

      Ulica rozbrzmiewa śmiechem.

Bengazi, Libia, 2011. Fot. Alessandro Gandolfi

      Bengazi, Libia, 2011. Fot. Alessandro Gandolfi

      „A niech strzelają”

      Libia, 2011

      Statek, który dla jednych jest zwiastunem życia, dla innych zguby, odbija od brzegu, kadłub szoruje o nadbrzeże, Ezzarouk, holownik zbudowany w Holandii, wypływa na otwarte morze.

      Mężczyźni na pokładzie unoszą ręce. Wołają do Boga, nie tak euforycznie jak zwykle, powściągliwiej. Podróż Ezzarouka okryta jest tajemnicą, w libijskim mieście portowym Bengazi niewielu o niej wie. Dr Sulejman Fortia, w garniturze i wyprasowanej koszuli, trzyma się kurczowo relingu. Ten pięćdziesięciosiedmioletni mężczyzna, który zorganizował tę przeprawę, walczy teraz z nudnościami, ale przede wszystkim ze strachem.

      – Dziś nie będzie problemów – mówi i daremnie sili się na swobodny uśmiech. Płynie z nim dwudziestu pięciu młodych mężczyzn, otwierają święty Koran, szepcą sury, przygotowują się do życia po śmierci.

      Przeprawa ma potrwać dwadzieścia cztery godziny i po dwustu pięćdziesięciu milach morskich skończyć się w Misracie, trzecim co do wielkości mieście Libii. Dwudziestego lutego 2011 roku jej mieszkańcy powstali przeciw Muammarowi al-Kaddafiemu, odbywały się masowe demonstracje i manifestacje, jak w innych miastach. Jednak reżim nigdzie nie zareagował tak brutalnie jak tu. Od pięciu tygodni miasto oblegają siły rządowe. Pół miliona ludzi żyje zamkniętych na kilkudziesięciu kilometrach kwadratowych, wszystkie drogi wyjazdowe zablokowane są przez czołgi dyktatora. Snajperzy opanowali znaczne części centrum, mierzą do wszystkiego, co się rusza. Ciężka artyleria ostrzeliwuje miasto na chybił trafił. Nazwa Misrata, której na Zachodzie nie znał prawie nikt, stała się symbolem największej dotychczas tragedii w wojnie domowej. Libijski Leningrad.

      – Jeśli się nie przedrzemy – mówi Sulejman Fortia, stojąc na pokładzie Ezzarouka – miasto upadnie w ciągu trzech dni.

      Płyniemy do miejsca, które prawdopodobnie stanie się terenem działania niemieckiej marynarki wojennej. Niemcy nie brali dotychczas udziału w interwencji ONZ przeciwko Kaddafiemu, ale nawet Berlin nie może sobie pozwolić na ignorowanie tragedii rozgrywającej się w mieście. Unia Europejska rozważa akcję ratunkową, gremia obradują, ale nie zostało im wiele czasu.

      Wahałem się, czy wejść na statek w Bengazi, zrobić krok w nieznane.

      – Co jest? Niech się pan zdecyduje! – przynaglił mnie zniecierpliwiony Fortia.

      Wrzuciłem bagaż na pokład. Z trudem znalazłem miejsce w pomieszczeniach dla załogi. Dwudziestosześciometrowy holownik jest wypełniony bronią i amunicją. Broń najrozmaitszych typów, zawinięta w szare koce, leży na podłodze w kajutach, piętrzy się pod stołami niewielkiej mesy. W pralni jest skład granatników. Taśmy nabojowe zwisają z sufitu jak gdzie indziej wełna izolacyjna. Statek jest jedną wielką pływającą bombą.

      Nie ma innej drogi zaopatrzenia oblężonego miasta niż morska. Małe łodzie rybackie od tygodni kursują między Bengazi a Misratą, nieregularnie, w zależności od pogody. Te łupinki od orzecha potrzebują trzech dni na przebycie dość łatwej trasy. Ezzarouk to olbrzym pośród karłów, jest największym dotychczas statkiem, który przedrze się przez blokadę, przynajmniej rebelianci mają taką nadzieję.

      Mechanik pokładowy rozdaje czarne torebki foliowe, do których można wymiotować. Holownik, krótki i wysoki, właściwie przeznaczony do pracy w porcie, zanurza się we wzburzone fale Morza Śródziemnego. Brodaci rolnicy z głębi kraju dzielą kajuty ze studentami najrozmaitszych kierunków, z libijskimi emigrantami. Jest wśród nich Ali Tarhuni, nowy minister finansów i ropy w Narodowej Radzie Tymczasowej, który przed miesiącem przyjechał z Seattle.

      Sześćdziesięcioletni profesor ekonomii patrzy spięty na pokładowy radar i odpala papierosa od papierosa. Od wielu tygodni jest niewyspany, włosy sterczą mu we wszystkie strony. Kazał załadować na holownik trzy drewniane skrzynie z pieniędzmi, bo oblężonemu miastu ich brakuje.

      Misraty bronią nie tylko młodzi ludzie i prawnicy, jak w Bengazi, ale również przedsiębiorcy. Sulejman Fortia jest szefem międzynarodowego biura inżynierskiego, jego ojciec został zamordowany w więzieniu Kaddafiego, najmłodszy brat zginął podczas demonstracji pięć tygodni temu. Tę wyprawę zorganizował wspólnie z jednym z najważniejszych przedsiębiorców w kraju Mohamedem al-Muntasserem, ponaddwumetrowym mężczyzną, który stale się o coś obija na tym małym statku. Obaj są członkami Narodowej Rady Tymczasowej i przed trzema dniami podjęli się niebezpiecznej eskapady do Bengazi, by pierwszy raz od początku oblężenia kupić broń.

      Udało