Nocą drony są szczególnie głośne. Wolfgang Bauer. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Wolfgang Bauer
Издательство: PDW
Серия: Reportaż
Жанр произведения: Документальная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380499928
Скачать книгу
z wieloma grupami, w wielu dzielnicach. Czas jeszcze nie nadszedł, mówią, ostrzegają. Przeciwnicy reżimu nadal są zbyt słabi, a reżim za silny. Zwolennicy pokojowego oporu koniec końców wygrywają – jeszcze raz.

      Następnego dnia tysiące ludzi znów wychodzą na ulice, są uzbrojeni tylko w telefony komórkowe.

fig048a

      Aleppo, Syria, lato 2012. Fot. Daniel Etter

      Ulica w Aleppo

      Syria, 2012

      Ręce za bardzo drżą, żeby zawiązać sznurówki, te przeklęte sznurówki, zawadzają, gdy biegnę. Wpadam w ciemność klatki schodowej, pędzę w górę. Kolejna bomba trafia w budynek w sąsiedztwie, trzeci zrzut w ciągu pięciu minut. Tylko nie potknąć się o sznurówki, myślę, żeby o czymś myśleć. Ziemia drży od impetu eksplozji. Docieram na parter, przyklejam się do ściany. W tym miejscu domu beton powinien być najtrwalszy.

      Dziecięcy krzyk, który jeszcze przed chwilą docierał tu z ulicy, milknie. Klatką schodową drepcze szczur. Cisza. Słyszę własny oddech. Na mojej skórze przysiadają muchy. Jest ich teraz tak dużo. Przyciągają je śmieci. Zalegają place i pobocza jezdni. Miasto gnije od środka. „Nasze Aleppo – mówią często tutejsi – jest teraz miastem much”.

      Przez wąski świetlik wdziera się odgłos silnika samolotu bojowego. Krąży w górze jak drapieżnik nad klatką z królikami. Ludzie mieszkający na tej ulicy, która jest dla nich schronieniem i pułapką jednocześnie, uciekli do domów. Taksówkarz z naprzeciwka Mohammed, jego dzieci jeszcze przed chwilą kłóciły się na balkonie, krawiec z piwnicy i fryzjer z rogu wpatrują się w betonowe sufity, zamykają oczy. Wszyscy nasłuchują tego samego odgłosu. Równomiernego warkotu maszyny.

      Śmierć w Aleppo przychodzi niespodziewanie, jak boski wyrok. Nie ma przed nią schronienia. Dopada ludzi najczęściej przypadkiem, w najrozmaitszych miejscach, nie ma w tym reguł. Syryjska wojna domowa staje się coraz bardziej bezwzględna, reżim Baszara al-Asada walczy o przetrwanie wszelkimi możliwymi środkami. Wolnej Armii Syrii (FSA) udało się wyprzeć siły rządowe z dużych obszarów kraju. Opanowali północ, uzbrojeni w granatniki i broń maszynową. Kontrolują większość przejść granicznych do Turcji i Iraku. Długo mieli nadzieję, że do walki przystąpią także mieszkańcy Aleppo, drugiej co do wielkości syryjskiej metropolii, ale tak się nie stało. Na północy powstanie wzniecili biedni rolnicy, zmusili do wojny domowej bogate miasta.

      Aleppo – które wkrótce będzie symbolem wszystkich okropieństw tej wojny, tak jak Stalingrad w czasie II wojny czy Srebrenica podczas wojny na Bałkanach – wczesnym latem 2012 roku jest jednym z ostatnich bastionów reżimu. Jest gospodarczym kołem napędowym kraju: dynamiczny przemysł, silne rzemiosło, dwa miliony mieszkańców. Równie ważne jak Mediolan, Madryt czy Marsylia. Kiedy jego mieszkańcy nie stali się rewolucjonistami, komendanci FSA postanowili ich z nich zrobić. W wyniku nieoczekiwanego ataku zajęli w lipcu większą część miasta. W ciągu czterech tygodni walki przeniosły się na ulice, a Asad używa teraz swojej najstraszliwszej broni: samolotów bojowych.

      W tych dniach Aleppo przeżywa najcięższe bombardowania, jakie dotknęły duże miasto od czasu wojny w Wietnamie.

      Gdy na niebie zapanuje spokój, a wiatr rozwieje smugi kondensacyjne bombowców, ulicę znów wypełnia gwar. Pojawiają się dzieci, najpierw kilka, potem więcej. Całą grupą biegną do szkoły na końcu ulicy, żeby sprawdzić, czy nie została trafiona. Kobiety z niemowlętami na rękach wyprawiają się na targ warzywny. Taksówkarz Mohammed też wychodzi z domu.

      – Pilot musi zatankować – mówi ze śmiechem.

      Mieszka w tej dzielnicy od dziesięciu lat, zna tu każdego. Zaproponował, żebyśmy się wprowadzili do mieszkania kolegi.

      – Ale nie mamy prądu – powiedział przepraszająco.

      Wspina się teraz na metalową drabinę umocowaną na fasadzie, fluorescencyjnym pisakiem sprawdza, które druty są jeszcze w porządku, a które zniszczone.

      Bombardowanie przerwało mężczyznom naprawę linii elektrycznej. Trzy dni temu uszkodziła ją seria z broni maszynowej oddana z helikoptera. Od tego czasu brak tu prądu. Ludzie żyją w ciemnościach, letni skwar piętrzy się w ciasnych mieszkaniach. Śpią we własnym pocie. Temperatura osiąga czterdzieści stopni. Mieszkańcy tej wąskiej ulicy próbują naprawić kable, żeby nie czuć się całkiem bezsilnie. Pracują, żeby nie myśleć cały czas o trupach, które niemal codziennie znoszą z jezdni.

      Wojna, o której dotychczas tylko słyszeli, która zdawała się toczyć gdzieś daleko, w Homs, w Hamie, na przedmieściach, w końcu dotarła i do nich. Najpierw granat trafił w jedyne drzewo na ulicy, rozpołowił je. Sześć dni temu inny uderzył w stragan z warzywami w przecznicy, zabił dwie osoby. Wtedy myśleli jeszcze, że to przypadek. Ale trzy dni temu myśliwiec zaatakował kolejkę przed piekarnią, ostatnią, jaka ostała się w tej dzielnicy. Co rano ustawiają się tu setki ludzi. Pilot zrzucił bombę w sam środek kolejki. Akurat tego dnia zaparkowała tam ciężarówka z mąką, to ona przyjęła większość eksplozji. Mohammed opowiadał, że przez wiele godzin przesiewał mąkę, bo pełno w niej było odłamków. Ale i tak od wybuchu zginęło pięć osób, a dziewięć zostało rannych. Mohammed, mężczyzna o szerokich barkach, rozkłada ręce i pokazuje, jak nosił dzieci.

      – Pierwsze zostało trafione w nogi. – Z ran wielkich jak pięść leciała ciemna krew. – Drugiemu jelita wypłynęły z brzucha. Trzecie – wylicza – miało poranione ręce, to jedno przeżyło. Nie poszedłem na pogrzeb. Nie miałem siły.

      Stoi przed opuszczonymi żaluzjami sklepu, którego właściciel, pięćdziesięciopięcioletni krawiec Ahmed, i jego dwudziestopięcioletni syn także zginęli przed piekarnią. Przez całe lata prowadzili zakład w mieszkaniu pod Mohammedem.

      Tego tygodnia, pod koniec sierpnia, lotnictwo Asada zaatakowało dziesięć piekarni. Kolejki stały się strefami śmierci. W najgorszym nalocie zginęło sześćdziesiąt osób. Odrzutowe myśliwce systematycznie atakują również piekarnie w okolicy. Mieszkańcy Marei, trzydzieści kilometrów od Aleppo, miasteczka, które mijaliśmy po drodze, mieli szczęście. Pierwsza bomba nie eksplodowała. Ważyła pięćset kilo, dorosłemu człowiekowi sięgała do piersi. Ludzie z kolejki mieli czas uciec, zanim kilka minut później spadła kolejna – ta wybuchła.

      „Asad! albo Syria spłonie!” – wypisują żołnierze na ścianach domów tam, gdzie toczą się walki.

      Ulica, przy której mieszkamy, leży we wschodniej części śródmieścia. Linia frontu przebiega niecały kilometr stąd. To ulica, jakich wiele. W tym reportażu nie podaję nazwy, żeby nie naprowadzić na nią pilotów. Ma jakieś czterysta metrów długości i piętnaście szerokości. Na początku stoi meczet, przed nim znajduje się targ warzywny, na końcu jest szkoła podstawowa, naprzeciwko niej piekarnia. Wzdłuż ulicy ciągną się, jak ściany wąwozu, szare ośmiopiętrowe bloki. Ich fasady pokrywają kable elektryczne, przypominające liany. Mieszka tu najbiedniejsza społeczność Aleppo, w większości sunnici, robotnicy, którzy sprowadzili się z rodzinami ze wsi, skuszeni dynamicznym rozwojem miasta, wielu rzemieślników, przede wszystkim krawców. Mieszkania są małe i wąskie, jedyny luksus to balkony osłonięte kolorowymi plastikowymi plandekami. Z dołu, z poziomu ulicy, niebo wygląda jak rysa, wąska niczym gadzie oko.

      Życie, które kiedyś się tu toczyło, z każdym dniem coraz bardziej eroduje. Ludzie widzą, jak z ich codzienności znika pokój.

      – Przecież kiedyś musi być lepiej – wzdycha Mohammed.

      Sprawdził już kable w pięciu blokach, gdy w górze rozlega się brzęczenie. Unosi głowę. Odgłos, jakby ktoś puszczał model samolotu.

      – Nie ma niebezpieczeństwa – mówi po chwili