Zaprzyjaźniliśmy się z łatwością, ale wiem, że Abbot cieszy się, że nie znał mnie w okresie zniknięcia Heleny. Niewielu z moich ówczesnych przyjaciół potrafiło sobie poradzić z moją rozpaczą. Powoli, jeden po drugim, wszyscy się wykruszyli. Abbot o tym wie, ale sam jest częścią nowego życia, które dla siebie zbudowałam. Nie bez znaczenia okazuje się też to, że znają się z Mattem i nie ma między nimi napięć. Gładka złotobrązowa cera i obłędnie błękitne oczy Abbota to dość, by wytrącić z równowagi mężczyznę o niższym poczuciu własnej wartości, ale mój mąż nie jest typem zazdrośnika.
– Przepraszam za śniadanie. Wynagrodzę ci jego brak, obiecuję – mówię, wsuwając się na moje stanowisko.
– Ależ nic się nie stało. Wszystko gra?
Chętnie bym mu opowiedziała, co mi się przydarzyło, ale to niewłaściwy moment.
– Tak, dzięki, że mnie wczoraj zastąpiłeś.
Mówi, że cała przyjemność po jego stronie, po czym wskazuje na swój monitor.
– Słyszałaś już? Ta dziewczyna, która zaginęła w Kilburn parę tygodni temu… Znaleźli jej torebkę. We wschodniej części Londynu! To straszny kawał drogi od jej domu.
Robię, co mogę, aby się opanować i nie okazać smutku. Nad tym cyklem wiadomości pracował Abbot, ale śledziłam doniesienia i bałam się, że nadejdą tego rodzaju złe wieści. Strasznie mi żal jej rodziny.
– Ma dopiero dwadzieścia lat, prawda?
– No. Boże… – Abbot kręci głową. – Wydaje się, że to tak niewiele, co nie?
Abbot ma trzydzieści cztery lata, więc jest ode mnie trochę młodszy, ale i tak dwudziestka musi mu się wydawać odległym wspomnieniem. Ze mną jest trochę inaczej: mając dwadzieścia lat, wciąż byłam w żałobie po utracie Heleny, więc moje wspomnienia z tego okresu są tak żywe, jakby to było wczoraj.
Z wysiłkiem skupiam uwagę. Z zasady nie mieszam życia prywatnego i pracy.
– Mark chce, żebyś przejęła tę historię – ciągnie Abbot. – Mogłabyś? Ja tkwię po uszy w sprawie tego skorumpowanego bankiera. Co dwie minuty przychodzą nowe doniesienia. Kanalia to mało powiedziane.
– Jasne, nie ma problemu.
Kładzie mi dłoń na barku i lekko zaciska palce. Słowa są niepotrzebne, oboje wiemy, że próbuje mnie pokrzepić.
Przez resztę przedpołudnia przekopuję się przez materiały, które dostarczył mi Abbot. Dziewczyna nazywa się Charlotte Bray, zaginęła czwartego stycznia, dwa dni wcześniej miała dwudzieste urodziny. Wychodząc z domu, powiedziała rodzicom, że spędzi wieczór z przyjaciółmi w pubie, ale przesłuchano wszystkie osoby znane jako jej znajomi i każda z nich zaprzeczyła, że miało dojść do takiego spotkania. Ten szczegół zwraca moją uwagę: dlaczego dwudziestolatka czuła potrzebę zatajenia swoich planów przed rodzicami? Przywołuję się do porządku; moim zadaniem nie jest prowadzenie śledztwa, tylko zrobienie reportażu. Zawsze kiedy pracuję nad czymś, co zbyt blisko mnie dotyka, muszę to sobie powtarzać; blizny, jakie pozostawiło w mojej duszy zaginięcie Heleny, nigdy całkowicie nie znikną.
Skończywszy czytać, biorę telefon i dzwonię do matki Charlotte. Przedstawiam się, wyjaśniam, o co chodzi. Zapada milczenie. Liczę sekundy. Wreszcie pani Bray wzdycha ciężko i mówi:
– Nie chcemy rozmawiać z mediami.
A ja niemal czuję, jak rozluźnia się uścisk jej dłoni na słuchawce telefonu, więc robię jedyną rzecz, jaka mi pozostała, i wyjawiam, że przeżyłam coś podobnego. Nie dodaję nic więcej, to dość, by zasugerować, że ją rozumiem. Manewr jest ryzykowny, ale działa.
– Będzie pani sama? – pyta pani Bray.
– Mogę być, jeśli tak pani woli – odpowiadam.
Gdy już mnie wpuści, spróbuję ją przekonać, że będzie lepiej dla niej, jeśli zgodzi się wystąpić przed kamerą. Ta historia powinna zostać opowiedziana z jej punktu widzenia. Ja się zgodziłam. Nie zadziałało, ale nie żałuję, że spróbowałam.
– Zgoda – mówi pani Bray po długim milczeniu. – Czy może pani przyjść o trzeciej?
***
Państwo Brayowie mieszkają w trzypiętrowym domu przy przecznicy Kilburn High Road. Na chodniku, zgodnie z moimi przewidywaniami, kłębi się tłumek dziennikarzy i fotografów, powodując o wiele za dużo hałasu i zamieszania. Przeciskam się obok nich, zadowolona, że to właśnie ze mną matka Charlotte zgodziła się spotkać. Ignoruję pytania i okrzyki, podchodzę do frontowych drzwi, naciskam dzwonek i wstrzymując oddech, czekam.
Pani Bray otwiera po kilku sekundach. Ma opuchnięte oczy i zaczerwienione policzki. Jest młodsza, niż oczekiwałam, ma jakieś czterdzieści pięć lat, ale tego rodzaju nieszczęście postarza, jak gdyby czas przewijał się na fast forward, więc wiem, że czuje się o wiele starzej.
– Simone? – Cichy głos pasuje do jej kruchej postaci.
Pani Bray jest bardzo szczupła i zastanawiam się, czy to jej normalna figura, czy zmizerniała tak po zniknięciu córki. Jasnobrązowy kolor włosów dobrze maskuje odrobinę siwizny, której nie miała zapewne siły ukryć pod farbą. Ma na sobie szary sweter i szarą spódnicę za kolana; ten dobór kolorów wcale mnie nie dziwi.
Nie czeka na moją odpowiedź, wciąga mnie do środka i zamyka drzwi.
– Nie zostawiają nas w spokoju, odkąd odnaleziono torebkę Charlotte. Przedtem, zaraz po jej zniknięciu, nas nie nękali, ale teraz… Na pewno wszyscy mają nadzieję, że Charlotte nie żyje. To o wiele bardziej podniecająca wiadomość, czyż nie? – mówi, ocierając łzy. – Przepraszam. Niech pani wejdzie do środka.
Prowadzi mnie do kuchni, pytając, co wolę, herbatę czy kawę.
– Cokolwiek pani sobie robi – odpowiadam, pamiętając, że w takiej sytuacji nawet tak drobna czynność jak przygotowanie napoju stanowi wielki wysiłek.
– No to herbatę.
Otwiera szafkę, wyjmuje kubki, pstryka włącznikiem czajnika. Jej ruchy są powolne, mechaniczne, jak gdyby kontrolowało ją coś z zewnątrz.
Rozglądam się po kuchni i myślę o Grace. Wczoraj robiła to samo u nas w domu. Ciekawa jestem, co teraz się z nią dzieje, czy siedzi na wykładzie i nie może się skupić, bo myśli o mnie i denerwuje się, co wykaże analiza DNA? A może coś kombinuje? Wciąż nie w pełni wierzę w jej wczorajsze rewelacje. I nie dostałam jeszcze esemesa z numerem jej nowej komórki.
– Jest mi ogromnie przykro, to musi być dla państwa bardzo ciężkie – mówię, z powrotem koncentrując się na nieszczęśliwej kobiecie. – Może pozwoli pani, że ja przygotuję herbatę?
– Nie, nie, dam sobie radę. Mam na imię Tamsin.
– Będziemy tylko we dwie? – pytam nieco zdziwiona, bo wiem, że ma męża.
W domu jest jednak zupełnie cicho.
Tamsin wkłada do kubków torebki herbaty.
– Tak, niestety, Elliott poszedł na policję. Może dowie się czegoś więcej. Wariujemy od tego. Czujemy się tacy… bezradni. No bo co ona robiła we wschodniej dzielnicy? Nikogo tam nie zna! – Odwraca się w moją stronę. – Po prostu nie wiem, co myśleć. Też się tak czułaś? Ledwo mogę sobie wyobrazić, przez co przeszłaś, przecież twoja córka była maleńka. Ale dla mnie Charlotte to też moja mała córeczka, choć teoretycznie