– Marta, co ty robisz?!
– Wynoś się! Nienawidzę cię! Nie kocham cię!
Pluła na mnie, wyzywała mnie. Aż się cała trzęsła. Zachowywała się jak opętana.
Już wcześniej zauważyliśmy z partnerem, że wpadała w jakiś dziwny stan, gdy robiła się senna. Chodziła do przodu i do tyłu, miała nieobecne spojrzenie. Jakby była pijana albo spała na stojąco. Powtarzała tylko w kółko: „Mamo, mamo, mamo”. Do tej pory nie widziałam jednak niczego podobnego.
Następna noc znowu. Cisza… i nagle dziki wrzask.
– Boję się, boję się, boję się!
Podbiegła do drzwi, szarpała za klamkę, jakby chciała uciec. Miotała się jak ptak w klatce. Biła rączkami o ścianę, zrzucała rzeczy z półek. Oczy miała otwarte, odpowiadała na pytania, ale gdy próbowałam do niej podejść, broniła się, jakbym chciała jej zrobić krzywdę.
Zaczęła wołać: „Siku, siku! Kupę chcę!”. Zawsze jak się boi, woła, że musi do ubikacji.
– To chodź zaraz na nocnik! – zawołałam.
A ona mi zesztywniała na tym nocniku, przewracała się, wiła na ziemi. W pewnym momencie zaczęła jej lecieć z buzi piana. Myślałam, że to padaczka.
Pojechałam z nią do lekarza rodzinnego, potem do neurologa, prywatnie, żeby było szybciej. Pani neurolog powiedziała, że córka zachowuje się jak terrorystka.
– No dobrze, ale czemu w nocy? – pytałam. Wcześniej w dzień miała już różne agresywne zachowania, wiedziałam, że jest krnąbrna. Ale w nocy, kiedy się budziła?
Neurolog i psychiatra się dziwili:
– Córka to robi tylko u pani?
Myśleli, że wymyślam, że mam coś z głową. Czułam, że patrzą na mnie jak na przewrażliwioną. Nie wiem, może takie przypadki się zdarzają, że rodzice potrafią wymyślać takie rzeczy. Nikt mi nie wierzył, nawet moja mama i rodzina. Mówili, że to niemożliwe, „jak myśmy ją widzieli, to się zachowywała normalnie”.
Ataki powtarzały się prawie każdej nocy. Biegała po całym domu, obijała się o meble, przewracała krzesło, zahaczała o stół, strącała telefon. Waliła pięściami w drzwi, jakby chciała uciec.
Mieszkamy w czteropiętrowym bloku, na drugim piętrze. To wielka płyta, więc wszystko się niesie, w dół, w górę, na boki, wszędzie. A jak się okno otworzy, to już w ogóle. Próbowałam ją uciszyć: „Marta, ludzie śpią! Co ty robisz? Uspokój się!”.
Bałam się, że sąsiedzi zadzwonią na policję, że robię jej jakąś krzywdę. Wbiłam sobie do głowy, że przyjadą i mi ją zabiorą. Strasznie się tym nakręciłam, byłam znerwicowana. Ze stresu włosy wypadały mi garściami. To był taki ryk, taki wrzask, że aż się dziwię, że nikt nic nie zrobił. Gdybym usłyszała coś takiego zza ściany, pewnie bym zareagowała. Tylko raz na klatce schodowej sąsiad z naprzeciwka, widząc Martę, zapytał: „A, to ty tak krzyczysz po nocach?”.
Może mogłam napisać do sąsiadów jakąś kartkę, że córka jest chora. Mogłam zrobić różne rzeczy, ale byłam tak wyczerpana psychicznie, tak udręczona, że nie potrafiłam racjonalnie myśleć.
Atak następował zawsze w pierwszej fazie snu. Trwał od dwudziestu do czterdziestu minut. Wiedziałam, że jeśli nie obudzi się do pierwszej, prześpi całą noc. Czasami miałyśmy dwa, trzy dni spokoju i kolejny napad. Znowu krzyk, bieganina, szarpanina, płacz. Najgorzej było podczas pełni księżyca. Dostawała po trzy ataki jednej nocy.
Myślałam, że ona wie, co robi, że jest po prostu złośliwa. Zastanawiały mnie tylko jej oczy. Takie straszne, nieobecne. Wyglądała, jakby wstąpił w nią jakiś demon.
Zawsze kończyło się w ten sam sposób. Jakby się nagle przebudziła. Wracał jej normalny wzrok i wołała:
– Mamo, chodź, idziemy spać.
– Ale czemu tak krzyczałaś? Przecież nie wolno tak krzyczeć, jest noc – tłumaczyłam jej roztrzęsiona.
– Przepraszam, mamusiu. Obiecuję, że już nie będę. Kocham cię. Kochasz mnie?
I zasypiała.
Do dzisiaj, gdy o tym mówię, aż ściska mnie w gardle. Nie mogę oddychać. To był horror. Bałam się zasnąć. Bałam się, że córka znów się obudzi i znowu zacznie się koszmar. Nie wiedziałam, co się z nią dzieje, nie miałam pojęcia, co robić. Czułam się bezsilna.
Chodziłam niewyspana, nieprzytomna, cały czas w strachu, co będzie w nocy. Byłam kłębkiem nerwów. Myślałam tylko o jednym: niech to się wreszcie skończy… Totalnie mi siadła psychika. Prowadzę firmę cateringową, żywimy pensjonariuszy w domu pomocy społecznej. Gdy wychodziłam o piątej rano do pracy, słaniałam się na nogach. Całe szczęście, że ojciec Marty zabierał ją co drugi dzień do siebie, bobym nie wyrobiła.
Skończyło się półtoraroczną terapią u psychologa. Leczył mnie w półhipnozie, wprowadzał w stan alfa i powtarzał, że jestem spokojna i tak dalej. Po pierwszej sesji nie mogłam dojechać z Katowic do Chorzowa. Czułam się, jakbym była pijana, wszystko wokół było takie piękne… Nigdy wcześniej nie przeżyłam niczego takiego. Byłam w szoku, że mogę wrócić do takiego spokoju. Oczywiście tylko na chwilę.
Mniej więcej w tym czasie wykryto u mnie nowotwór. Kolejny stres. Bałam się, co będzie ze mną, co będzie z Martą, gdyby coś mi się stało. Przeszłam operację usunięcia tarczycy. Podczas zabiegu poraziło mi strunę głosową, później dławiłam się jedzeniem, miałam problem z oddychaniem. W szpitalu leżałam dziesięć dni, później miałam rehabilitację. Ale doszłam do siebie. Tylko co jakiś czas muszę jeździć na kontrole do Gliwic.
Gdy Marta miała cztery lata, dostałam skierowanie na oddział neurologii dziecięcej. Na przyjęcie do szpitala w Chorzowie na Truchana czekałyśmy pół roku. Marta leżała tam trzy dni. Mieli jej zrobić EEG, ale nie zasnęła przed zabiegiem. Dostała takiego ataku szału, że powyrywała sobie z głowy wszystkie kabelki i nic nie mogli zdziałać.
W nocy na oddziale miała kolejny napad. Wreszcie zobaczył to jakiś lekarz. W wypisie stwierdził, że to lęki nocne, i odesłał nas do poradni neurologicznej. To wszystko. Nikt mi nie powiedział, co mam robić z córką, jak się zachować podczas następnego ataku, nie dostałam żadnych leków, nic.
Jak sobie dawałam radę? Nie dawałam. Byłam kompletnie rozbita. Miesiącami nie mogłam spać. Siedziałam wystraszona, płakałam i modliłam się, żeby ktoś wreszcie mi pomógł. Marta mówiła: „Mamusiu, boję się zasnąć, boję się, że znowu będę ryczeć”. Nie wiedziałam, co jej powiedzieć.
Koleżanka z pracy poleciła mi poradnię w Katowicach. Zaraz pojechałam. Pokazałam pani psycholog wszystkie papiery córki. Długo opowiadałam o zachowaniach Marty. Czułam, że wreszcie ktoś mnie słucha. Skierowała mnie do psychiatry. Siedziałam w gabinecie pani doktor, starszej kobiety, i opowiadałam. W pewnym momencie wstała bez słowa i wyciągnęła z półki jakąś książkę. Otworzyła, wskazała mi palcem i powiedziała:
– Niech pani czyta.
Spojrzałam, a tam było opisane dokładnie to, co jej mówiłam o mojej Marcie.
– No to niech pani jeszcze przeczyta to, co jest na dole.
Przeczytałam na głos: „lęki nocne z lunatyzmem”.
– Ale