Niekiedy mam wrażenie, że robi to specjalnie. Że nie liczy się z niczyimi emocjami i uczuciami, poza swoimi. Jeżeli nabroił i czegoś chce, to po jakimś czasie przyjdzie i powie, że przeprasza. Ale gdy zapytam, za co przeprasza, odpowiada, że nie wie.
Staram się z tego śmiać, bo nie mam już siły. Powtarzam sobie w duchu, że albo poradzę sobie z tym sama, albo wyląduję w psychiatryku.
Po którejś wizycie u psychiatry pani doktor zapytała mnie, czy Piotrek zachowuje się w ten sposób tylko u niej, czy w domu też urządza taki teatr. Gdy powiedziałam, że w dziewięćdziesięciu pięciu procentach to jego normalne zachowanie, stwierdziła, że lepiej będzie, jak mu zapisze leki na wyciszenie.
Rispolept zaczęłam mu podawać ponad rok temu. Na początku tabletki pomagały. Przynajmniej kiedy wpadał w amok, mogliśmy do niego dotrzeć. Gdy z bezsilności krzyknęłam, to na mnie spojrzał. Wtedy mogłam z nim porozmawiać. Ale lek ma sporo skutków ubocznych. Piotrek przytył, ma nadwagę, bo tabletki pobudzają apetyt. Musiałam pilnować lodówki, bo jadł, jadł i jadł. Wszystko, co mu wpadło w ręce – nawet to, czego nie lubi. Potrafił zjeść dwie czy trzy kanapki, a za dziesięć minut znowu, bo zrobił się głodny. Zjadał wszystko, czego dopadł. Gdy mu zabraniałam, była wojna. Krzyczał, że go nie kocham, że umiera z głodu.
Pilnowanie lodówki i znoszenie zarzutów, że nie daję mu jeść, to koszmar, ale gdy psychiatra zaczęła się zastanawiać, czy nie odstawić leku, przeraziłam się jeszcze bardziej. Bo skoro rok temu przed rispoleptem syn miał taką gamę agresji, krzyków i awantur, to jak to będzie wyglądało teraz, kiedy mu odstawię tabletki?
Oprócz rispoleptu Piotr dostaje też medikinet, na koncentrację. Lekarka mu zapisała po skargach wychowawczyni, że nie zapisuje zadań domowych i nie słucha jej na lekcjach.
Piotrek nie poszedł do pierwszej klasy jako sześciolatek. Postanowiłam, że pójdzie później. Złożyłam wniosek do poradni psychologiczno-pedagogicznej o odroczenie obowiązku szkolnego. Poradnia wystawiła opinię, że Piotrek jest nadruchliwy, i zaczął naukę rok później. Zaleciła też nauczycielom, by informowali mnie o tym, co przerabiali na lekcjach i co ma zadane do domu. Piotr nigdy nie wie, nie pamięta. Ale wychowawczyni, z którą ma wszystkie lekcje poza religią, angielskim i wuefem, się do tych zaleceń nie stosowała. Mówiła, że mój syn tego nie potrzebuje. Dziwne, bo panie od religii i angielskiego nie miały z tym problemu. Jak miałam go przypilnować z lekcjami, jeśli nie wiedziałam, co robili w szkole?
Czasem mam wrażenie, jakbym miała w domu zbuntowanego i roszczeniowego nastolatka. Piotrek krzyczy, że nie ma obowiązku się uczyć i nie będzie odrabiał lekcji, że ma wszystko gdzieś. Czuję się bezsilna. Momentami chciałabym powiedzieć: „To nie rób tych lekcji, jak dostaniesz dwie czy trzy jedynki, to może sam się nauczysz na swoich błędach”. Ale żebym mogła tego spróbować, musiałabym mieć wsparcie ze strony szkoły. Nie ma szans. Wychowawczyni zaraz by mi urządziła pogadankę, że muszę pilnować, żeby odrabiał zadania.
Syn ma w podstawówce zajęcia korekcyjno-kompensacyjne i spotkania z logopedą. Po jakimś czasie dostał jeszcze zajęcia indywidualne z psychologiem. Przy którejś rozmowie z wychowawczynią, kiedy narzekała na zachowanie Piotra, powiedziałam, że przydałby mu się trening umiejętności społecznych, ale nas nie stać na prywatną terapię i wożenie go co tydzień do Zielonej Góry. Odpowiedziała, że gdyby mi zależało na dziecku, tobym mu te zajęcia wykupiła. Zamurowało mnie. Skąd mamy wziąć pieniądze? Jestem pedagogiem na urlopie wychowawczym, mąż pracuje jako ochroniarz. Za jedno godzinne spotkanie wychodzi sto złotych, do tego trzeba doliczyć dojazd, jakieś jedzenie, coś do picia, bo to minimum trzy godziny poza domem plus zajęcia. To prawie dwieście złotych co tydzień. Osiemset miesięcznie. Dla nas to kwota nieosiągalna.
Koleżanka jeździ z dzieckiem na integrację sensoryczną do Zielonej Góry. Powiedziała, że nie spodziewała się, ile będzie miała dodatkowych kosztów poza terapią. I jeszcze musi zwalniać syna ze szkoły, bo zajęcia odbywają się od poniedziałku do piątku w godzinach przedpołudniowych.
Znać diagnozę a pogodzić się, zrozumieć i przystosować do nowej rzeczywistości to dwie zupełnie różne sprawy. Wiem, na czym polega ADHD. Jednak czasem nie wytrzymuję. Wtedy przeważnie na niego krzyczę. Z bezsilności. Bo ile można go o coś prosić? Kiedy o to pytam, potrafi odpowiedzieć: „Tylko raz”. Jakby tych pięciu pozostałych razy nie słyszał.
Życie z dzieckiem, które prawie na każde pytanie odpowiada: „Nie wiem”, a połowy rzeczy nie pamięta, jest strasznie męczące. Gdy pytam go, co mieli w szkole na obiad, odpowiada: „Nie wiem”. Nie wie, dlaczego zaczepia ludzi na ulicy, dlaczego tak krzyczy, czemu przesuwa krzesła. Najbardziej mnie wykańczają niebezpieczne sytuacje. Nie wie, dlaczego biega po ulicy, chociaż ma świadomość, że mu nie wolno i że może go potrącić samochód. Po którymś „Nie wiem” szlag mnie trafia.
Niedawno czytałam książkę napisaną przez dorosłego mężczyznę z ADHD. Wspominał, że gdy był chłopcem, wiele razy nie wiedział, dlaczego zachował się tak, a nie inaczej. Zupełnie jakby nagle coś pstryknęło mu w głowie i to po prostu robił. Zdaję sobie sprawę, że Piotrek też ma swoje „pstryk”, ale nadal nie potrafię zrozumieć, jak można nie wiedzieć. To strasznie irytujące.
Jak sobie daję radę z wkurzeniem? W miejscu publicznym staram się ogarnąć. Jeden głęboki wdech, „dobra, nie wie, dlaczego to zrobił”, idziemy dalej. W domu jest jednak ciężko. Nagle zaczyna skakać po łóżku, chociaż dobrze wie, że nie powinien.
– Dlaczego to robisz? – pytam.
– Nie wiem.
– A wiesz, że nie wolno skakać?
– Tak.
Albo biega tam i z powrotem po domu. Boję się, że zrobi sobie krzywdę. Między kuchnią a przedpokojem mamy próg, już nieraz wyłożył się jak długi. A na podłodze są płytki. Mówię mu: „Nosisz okulary, jak się stłuką i ci szkło wejdzie w oko, to nie będziesz widział”.
Żadnemu innemu dziecku bym tak dosadnie tego nie powiedziała. Mam jednak wrażenie, że jak usłyszy, że może zrobić sobie krzywdę, to i tak będzie to dla niego zbyt abstrakcyjne. Wiele razy się uderzył, z czegoś spadł, bo skakał ze stopnia na stopień i nie doskoczył albo mu się omsknęła noga. Nieraz miał siniaki albo obtarcia skóry. Na pogotowiu na żadnym szyciu jeszcze nie byliśmy, ale poobijany już był porządnie. Jakby się w ogóle nie uczył na błędach.
Jak reaguję, kiedy robi coś, czego mu nie wolno? Jeżeli nie jestem zmęczona, staram się mu tłumaczyć. Kiedy jestem zdenerwowana, najczęściej na niego nakrzyczę i każę mu iść do swojego pokoju. Przeważnie kończy się to ostrą wymianą zdań. Piotrek mi odpowie, że mnie nie kocha. Wtedy do mnie dociera, że przegięłam, że nie powinnam podnosić na niego głosu. Gdy zdaję sobie sprawę, że nie dokazuje specjalnie, mam poczucie winy. Bo on i tak będzie biegał, już tak ma.
Dociera do niego maksymalnie pięć krótkich zdań. W kółko powtarzam mu to samo. Kiedy mówię dłużej i zapytam, czy zrozumiał, odpowiada: „No coś do mnie mówiłaś”. O ile w ogóle jest w stanie wysiedzieć i nie pójdzie sobie w połowie mojej wypowiedzi.
Babcia Piotrka, moja teściowa, widzi tylko jego ruchliwość. Mówi, że jest „bardzo żywy”. Kiedy jest z nim sama, Piotrek jest w miarę grzeczny, bo mama spełnia wszystkie jego zachcianki. Bawi się z nim w to, co on chce, nigdy nie powie mu „nie”, więc nie ma problemów z buntem i atakami histerii.
Gdy bierze go raz na tydzień na jeden czy dwa dni, może sobie pozwolić na poświęcenie mu