W roku 1956 Anna Zając z Wałbrzyskiego zżymała się na nieskłonną do remontów i ulepszeń teściową: „siedzimy od 46-go na tych gratach poniemieckich, już jest próchno, trzeba byłoby coś zmienić, niestety teściowa mówi, że nie ma konieczności i tak może być, jak jest, tutaj nie będziemy wiecznie”. Jan Seremak z Gozdnicy [Freiwaldau] pisał w pamiętniku: „nie kupujemy mebli, bo i tak z sobą nie zabierzemy, a natomiast za zbywające nam pieniądze lepiej kupić sobie odzież czy inne rzeczy drobne, ale wartościowe”.
Konkurs pamiętnikarski, adresowany do drugiego pokolenia osadników, ogłoszony w 1966 roku otrzymuje uspokajający tytuł Urządzeni nad Odrą i Bałtykiem. Dopiero ono, drugie pokolenie, zaczyna na poważnie myśleć o pierwszych remontach. „1962 r. wiosną odświeżyliśmy mieszkanie – pisze w pamiętniku Elżbieta Przybył i dodaje z dumą: – Zrobiliśmy to pierwsi we wsi, dopiero za naszym przykładem poszli inni”.
Polacy chcą być nowocześni. Nastaje moda na asymetrię, organiczne formy, pikasy. Młodzi „wolą bigbit”, pożądają radia Ramona i gramofonu Bambino, w cenie są ceramika i szkło użytkowe z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego. W urządzaniu się nad Odrą i Bałtykiem pomaga meblościanka, masowo produkowana od 1963 roku, w tym najbardziej znany system MK Bogusławy i Czesława Kowalskich. Z czasem popularną nazwę „meble Kowalskich” zacznie się utożsamiać nie tyle z nazwiskiem projektantów, ile ze statystycznym Kowalskim. A ten wreszcie może się pozbyć tego, co zostawił po sobie Müller czy Schmidt. Przyciężkawe, staroświeckie poniemieckie meble coraz częściej się wyrzuca, wywozi na działkę albo znosi do piwnicy, degradując je do roli szafek na weki i magazynów przedmiotów niepotrzebnych. „Dość długi okres czasu nie inwestowałem poważnie w mieszkanie – pisał osadnik Mikołaj Szmigulan. – Gdy sytuacja ekonomiczna stała się lepsza, wyrzuciłem najgorsze graty poniemieckie, a nadające się lepsze wyposażenie przekazałem na wieś”. „Ludzie woleli nowe, jasne meble, proste, kanciaste wersalki zamiast szerokich tapczanów z wałkami, wysiedzianych i wyleżanych przez Niemców”, wspominała Beata Kozak lata siedemdziesiąte w Szczecinie. Najwięcej wysiedzianych i wyleżanych przez Niemców mebli przetrwa na wsiach i u emerytów, rozważniejszych, bardziej pragmatycznych i mniej podatnych na mody niż młodzi i miastowi.
Ale kredens z konsolką są cierpliwe i spokojnie czekają na swój powrót. Gdy „Kobieta i Życie”, która jeszcze w 1970 roku przestrzegała przed szpetotą strasznych mieszkań, gdzie znalazły schronienie staroświeckie meble, rok później zmieni zdanie i będzie zachęcać czytelniczki, by nie gardziły „mebelkami po babci, tak często spoczywającymi na strychu, w kurzu i zapomnieniu”, kredens z konsolką będą wiedzieć, że ich come back jest już tylko kwestią czasu. Powrót do „mebelków po babci” wiąże się nie tylko z przemianami smaku, lecz w nie mniejszym stopniu z koniecznością zaradzenia na własną rękę brakom na rynku meblowym. Już sam tytuł jednego z artykułów w prasie kobiecej – Jak urządzić mieszkanie sprzętami dostępnymi w naszych sklepach – sugeruje, że sprawa jest trudna. W erze wynalazków własnego pomysłu i robienia czegoś z niczego staroświeckie meble, uznawane do niedawna za dowód złego gustu, zaczynają mieszkania „ocieplać”. Pojawiają się pierwsze porady, by łączyć stare z nowym. A już w roku 1977 „Kobieta i Życie”, swojego czasu z entuzjazmem witająca pojawienie się mebli Kowalskich, z mocą zaprotestuje przeciwko umundurowaniu ścian kompletami meblościanek. I dogódź tu kobiecie.
Jak Jan S. cztery razy życie od nowa zaczynał
Jan był marynarzem w stopniu podoficera i zaczynał od nowa cztery razy. Pierwszy raz w trzydziestym dziewiątym, drugi raz w czterdziestym piątym, trzeci – w czterdziestym szóstym, a ostatni w pięćdziesiątym siódmym. Trzy razy zaczynał od nowa w pojedynkę, a za czwartym towarzyszyła mu rodzina. Druga, bo pierwszą stracił przez historię, która robiła z ludźmi, co chciała.
W Kieleckiem lodówka, którą przywieźli z Wrocławia, z braku prądu przedzierzgnęła się w szafkę, a Jan z marynarza – w chłopa. Nowe życie w Kieleckiem Jan zaczął od zbudowania domu. W Brzozówce, trzy kilometry od wsi, w której się urodził. Pozwolenia na budowę domu nie otrzymał. Brak zezwolenia miał coś wspólnego z zaczynaniem wszystkiego od nowa, z trzydziestym dziewiątym, czterdziestym piątym, czterdziestym szóstym i pięćdziesiątym siódmym. Dlatego w dokumentach gminnych dom przez dziesięciolecia figurował jako budynek gospodarczy. Miał dwie izby z kuchnią i łazienką i Katarzyna, córka Jana, długo nie mogła zrozumieć, dlaczego dwie niewielkie izby miały być lepsze od czterech dużych pokoi, które zostawili we Wrocławiu.
Do Wrocławia Jan trafił latem 1945 roku. Przyjechał z Kielc, gdzie od lutego pracował w Miejskiej Radzie Narodowej. Długo się nie napracował. W czerwcu życzliwy współpracownik przestrzegł go, że lepiej będzie, jeśli Jan nazajutrz do pracy nie przyjdzie. I że będzie najlepiej, gdyby nie przychodził już wcale. Bo następnego dnia do Miejskiej Rady Narodowej weszło NKWD. Ostrzeżenie kolegi miało coś wspólnego z wrześniem trzydziestego dziewiątego.
We wrześniu trzydziestego dziewiątego Jan służył w stopniu podoficera na okręcie RP Admirał Sierpinek we Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej stacjonującej w Pińsku. Gdy 17 września wschodnią granicę Polski przekroczyła Armia Czerwona w porozumieniu z III Rzeszą, dowódcy flotylli, nie chcąc, by statki dostały się w ręce wroga, postanowili je zatopić. Po długotrwałej suszy stan wód był zbyt niski, o odwrocie w kierunku zachodnim nie można było nawet myśleć. Sierpinek również poszedł na dno. Marynarze z flotylli zostali wkrótce wcieleni do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” generała Kleeberga. Ruszyli na pomoc oblężonej Warszawie, ale po drodze część z nich zatrzymały wojska radzieckie. Spośród zatrzymanych i rozbrojonych Sowieci wyłuskali oficerów i podoficerów. Zamordowali ich 26 września w pobliskich Mokranach. O tej masakrze mówiło się potem – gdy już było wolno o niej mówić – „mały Katyń”. To, że życie podoficera Jana nie skończyło się w małym Katyniu, zawdzięczał koledze z jednostki, któremu udało się przekonać żołnierza radzieckiego, że Jan to nie oficer, lecz „starszyj matros”. Całą resztę, czyli samotną ucieczkę z kolumny pozostałych przy życiu marynarzy, których Sowieci popędzili na pobliski dworzec, by deportować ich w głąb ZSRR, Jan zawdzięczał już tylko sobie. Lasem wrócił do Pińska, do żony z dwójką dzieci i trzecim w drodze. Ale w Pińsku był już pod władzą radziecką. Po domach chodzili enkawudziści. „Idę po cukier” – powiedział Jan do żony i wyszedł tak, jak stał. Już nie wrócił. Udało mu się dotrzeć w rodzinne strony na Kielecczyźnie, gdzie do końca wojny walczył w lasach jako partyzant. Trafił do „Jędrusiów”. Dali mu pseudonim „Matros”. Na początku 1945 roku Jan wyszedł z lasu, założył garnitur i dostał pracę w Miejskiej Radzie Narodowej w Kielcach. Ale potem dopadł go wrzesień trzydziestego dziewiątego i Jan znów musiał uciekać. Żeby zacząć wszystko od nowa na „Ziemiach Odzyskanych”.
We Wrocławiu Jan dostał broń i pracę w Straży Przemysłowej przy pilnowaniu poniemieckich magazynów wojskowych. Po miesiącu broń zdał i odszedł, bo nie chciał brać na siebie odpowiedzialności za ich ubywającą zawartość, sprzedawaną przez kierownictwo na czarnym rynku. Próbował ściągnąć do Wrocławia rodzinę. Bez skutku. Zaraz po ucieczce Jana z Pińska jego żonie kazano wybierać: albo rozwiedzie się zaocznie z Janem i przyjmie obywatelstwo Związku Radzieckiego, albo pojedzie z dziećmi daleko na Wschód. Wybrała. Przyjęła obywatelstwo ZSRR. Trójka dzieci też została obywatelami Kraju Rad.
Piastowska Odra tylko czekała na takich jak Jan. Został kapitanem żeglugi śródlądowej. Pisał z dumą w pamiętniku:
W dniu 3 sierpnia 1945 roku na uruchomionym przeze mnie statku (holownik) „Piast” pierwszy wyznaczyłem szlak żeglowny na rzece Odrze, która była utracona przed wiekami. Dumą i radością napawało mnie to, kiedy jako kapitan statku założyłem na drzewcu polską flagę. Potem