Ktoś bardzo głośno krzyczał w głowie Sebastiana. Tak głośno, że chłopiec ledwie słyszał ojca. Ojciec wszakże zdawał się nieświadom tego krzyku. Spojrzenie wbijał w Biblię.
– „Bo miód wycieka z warg obcej, podniebienie jej gładkie jak olej” – przeczytał – „lecz w końcu będzie gorzka niby piołun i ostra jak miecz obosieczny. Jej nogi zstępują ku śmierci, do Szeolu zmierzają jej kroki.3” – Podniósł wzrok. – Wyrzekam się jej, a moje serce raduje się, że to zepsucie uciekło z domu moich ojców. Nie będziemy więcej o tym rozmawiać.
Wstał i pociągnął za sznur dzwonka, na co przyszedł lokaj i wyprowadził Sebastiana. Nadal jednak, nawet kiedy drzwi gabinetu się zamknęły, nawet kiedy podążali schodami w dół, krzyk w głowie Sebastiana nie ustawał. Chłopiec próbował zatykać sobie uszy, ale krzyk trwał, aż wreszcie chłopcu pozostało tylko otworzyć usta i wypuścić go w długim, potwornym wyciu.
Kiedy lokaj próbował go uciszyć, Sebastian kopał i gryzł, aż wyrwał się mężczyźnie. Wtedy z jego ust wylały się wszystkie te paskudne słowa. Nie potrafił przestać. W jego wnętrzu tkwił potwór, a on nie umiał go powstrzymać. Potwór porwał ze stołu wazon i cisnął nim w lustro. Złapał gipsowy posąg i rozbił o podłogę. Pobiegł przez wielką salę, wrzeszcząc i niszcząc wszystko, czego zdołał dosięgnąć.
Wyżsi rangą służący zbiegli się, zwabieni hałasem, wzbraniali się jednak przed dotknięciem dziecka, każdy bez wyjątku przekonany, że opętały je demony. Stali, zmartwiali z przerażenia, przyglądając się, jak dziedzic lorda Daina obraca w perzynę Wielką Salę. Z góry nie dobiegło ani jedno słowo nagany, najmniejszy choćby dźwięk. Drzwi gabinetu jego lordowskiej mości pozostały zamknięte – jakby markiz chronił się przed szalejącym na dole diabłem.
Wreszcie z kuchni przyczłapała potężna kucharka, poderwała wyjącego chłopca z podłogi i nie bacząc na to, że kopie ją i okłada pięściami, przytuliła.
– No już, już, dziecko – mruczała.
Nie obawiając się ani demonów, ani lorda Daina, zabrała Sebastiana do kuchni, po czym, wygoniwszy pomocników, usadowiła się z nim w fotelu przy ogniu i kołysała go, aż nie miał sił dłużej płakać.
Podobnie jak reszta domowników, kucharka wiedziała, że lady Dain uciekła z synem zamożnego kupca morskiego. Nie udała się do Londynu, lecz do Dartmouth, gdzie weszła na pokład jednego ze statków swego kochanka i wyruszyła z nim do Indii Zachodnich.
Histeryczne zawodzenia chłopca na temat psów żrących jego matkę wzbudziły w kucharce wielką chęć potraktowania pana domu tasakiem. Młody hrabia Blackmoor był najbrzydszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek oglądano w całym hrabstwie Devon – a przypuszczalnie także w Kornwalii i Dorset. Do tego humorzastym, porywczym i ogólnie odpychającym. Z drugiej strony, był zaledwie dzieckiem, które jej zdaniem zasługiwało na coś lepszego niż to, co otrzymało od losu.
Wyjaśniła Sebastianowi, że jego mama i papa się nie dogadywali i mama poczuła się tak bardzo nieszczęśliwa, że uciekła. Niestety, w przypadku dorosłej damy ucieczka to błąd gorszy nawet niż w przypadku małego chłopca, wytłumaczyła kucharka. Błąd tak ogromny, że nie da się go już nigdy naprawić, a lady Dain nie może tutaj wrócić.
– Czy idzie do piekła? – zapytał chłopiec. – Papa p-powiedział… – Głos mu się łamał.
– Bóg jej wybaczy – oświadczyła mocnym głosem kucharka. – Jeżeli jest sprawiedliwy i litościwy, wybaczy jej.
Następnie zabrała chłopca na górę, przepędziła jego surową nianię i położyła malca do łóżka.
Po jej wyjściu Sebastian usiadł i ze stolika nocnego wziął niewielki obrazek Błogosławionej Dziewicy i Dzieciątka Jezus, podarowany mu niegdyś przez matkę. Tuląc go do piersi, modlił się.
Nauczono go wszystkich stosownych modlitw wiary jego ojca, tego wieczoru wypowiadał jednak tę, którą słyszał z ust matki, trzymającej w dłoni długi sznur koralików. Słyszał ją tak wiele razy, że znał na pamięć, mimo że nie przyswoił jeszcze łaciny na tyle, by rozumieć wszystkie słowa.
– Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus – zaczął.
Nie wiedział, że jego ojciec stoi pod drzwiami i słucha.
Nie wiedział, że dla lorda Daina ta papistyczna modlitwa okazała się kroplą, która przepełniła czarę.
Dwa tygodnie później Sebastiana zapakowano do powozu i wywieziono do Eton.
Po krótkiej rozmowie z dyrektorem szkoły porzucono go w olbrzymim dormitorium, zdanego na łaskę i niełaskę kolegów.
Lord Wardell, najstarszy i największy w pobliżu, wpatrywał się w Sebastiana przez bardzo długą chwilę, po czym wybuchnął śmiechem. Pozostali natychmiast się doń przyłączyli. Sebastian stał zmrożony, słuchając, jak mu się zdało, wycia tysiąca hien.
– Nie dziw, że jego mama uciekła – oznajmił towarzystwu Wardell, gdy odzyskał oddech. – Krzyczała, kiedy się urodziłeś, Black-a-moor4? – zapytał Sebastiana.
– Blackmoor – poprawił Sebastian, zaciskając pięści.
– Jest tak, jak ja mówię, że jest, robaku – poinformował go Wardell. – A ja mówię, że twoja mama nawiała, bo nie zniosłaby twojego widoku ani minuty dłużej. Ponieważ wyglądasz dokładnie jak obrzydliwa mała szczypawica. – Splótłszy ręce za plecami, wolno okrążał oszołomionego Sebastiana. – Co ty na to, Black-a-moor?
Sebastian spojrzał na twarze szczerzące się nań z góry w zjadliwych uśmiechach. Phelps, ów stajenny, powiedział mu, że w szkole znajdzie przyjaciół. Sebastian, który nie miał dotąd nikogo, z kim mógłby się bawić, kurczowo trzymał się tej nadziei przez całą długą, samotną podróż.
W tej chwili nie widział przyjaciół, a jedynie szydercze twarze – w dodatku wszystkie wysoko ponad nim. Każdy bez wyjątku chłopiec w tym przepastnym dormitorium był od niego starszy i większy.
– Zadałem ci pytanie, szczypawico – powiedział Wardell. – Kiedy lepsi od ciebie zadają ci pytanie, lepiej na nie odpowiadaj.
Sebastian spojrzał twardo w niebieskie oczy dręczyciela.
– Stronzo5 – odparł.
Wardell pacnął go w głowę.
– Żadnego włoskiego jazgotania, Black-a-moor.
– Stronzo – powtórzył zuchwale Sebastian. – Śmierdząca kupa gówna.
Wardell uniósł jasne brwi i potoczył wzrokiem po zgromadzonych wokół kompanach.
– Słyszeliście? Nie dość, że paskudny jak Belzebub, to jeszcze ma niewyparzoną gębę. Co zrobimy, chłopcy?
– Porzucajmy nim – zaproponował jeden.
– Podtopmy go – zasugerował inny.
– W wychodku – uzupełnił kolejny. – Szuka gówna, no nie?
Tę propozycję powitano entuzjastycznym wyciem.
I rzucili się na niego.
Wiodąc Sebastiana ku zagładzie, kilkakrotnie dawali mu szansę, żeby się pokajał. Wystarczyłoby, żeby polizał buty Wardella i błagał