Tytuł oryginału: Lord of Scoundrels
Zdjęcie na okładce: Captblack76 © 123RF.com
Copyright © 1994 by Loretta Chekani
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition Wydawnictwo BIS, 2019
ISBN 978-83-7551-634-0
Wydawnictwo BIS
ul. Lędzka 44a
01-446 Warszawa
tel. 22-877-27-05, 22-877-40-33
e-mail: [email protected]
Dziękuję:
Salowi Raciti za wybór włoskich zwrotów;
Carol Proko Easton za pożyczenie wspaniałych książek o rosyjskich ikonach;
Cynthii Drelinger za komputerowe opracowanie moich ołówkowych hieroglifów;
oraz mojemu mężowi Walterowi i naszemu przyjacielowi Owenowi Halpernowi za niezapomnianą podróż po pięknych terenach zachodniej Anglii.
Prolog
Wiosną 1792 roku Dominick Edward Guy de Ath Ballister, trzeci markiz Dain, hrabia Blackmoor, wicehrabia Launcells, baron Ballister i Launcells, stracił żonę i czworo dzieci na skutek tyfusu.
Choć ożenił się na rozkaz ojca, lord Dain rozwinął w sobie niejaki szacunek dla małżonki, która sumiennie urodziła mu trzech udanych chłopców i jedną ładną dziewczynkę. Kochał ich na tyle, na ile był do tego zdolny. Czyli, jak na przeciętne standardy, niezbyt mocno. Z drugiej strony, kochanie w ogóle kogokolwiek nie leżało w naturze lorda Daina. Posiadaną namiastkę serca oddał swoim ziemiom, w szczególności Athcourt, rodowej posiadłości w Devon. Jego majątek był jego kochanką.
Kochanką jednakowoż kosztowną, podczas gdy lord Dain do krezusów nie należał. Dlatego też, w zaawansowanym wieku lat czterdziestu dwóch, poczuł się w obowiązku ożenić ponownie, przy czym, by zaspokoić żądania kochanki, ożenić z górami pieniędzy.
Pod koniec 1793 roku poznał, podjął zaloty i poślubił Lucię Usignuolo, siedemnastoletnią córkę zamożnego florenckiego szlachcica.
Wytworne towarzystwo osłupiało. Linia rodu Ballisterów sięgała epoki Sasów. Siedem wieków wcześniej jeden z nich pojął za żonę normańską damę i w nagrodę otrzymał od Wilhelma I baronostwo. Od tamtej pory żaden Ballister nie poślubił cudzoziemki. Towarzystwo wysnuło konkluzję, że smutek zaćmił umysł markiza Daina.
Niewiele miesięcy później jego lordowska mość sam już ponuro podejrzewał, że doznał zaćmienia. Brał za żonę, jak sądził, przepiękną kruczowłosą dziewczynę, która spoglądała nań z uwielbieniem, uśmiechała się i zgadzała z każdym jego słowem. Tymczasem odkrył, że ożenił się z drzemiącym wulkanem. Na akcie małżeństwa jeszcze dobrze nie wysechł atrament, kiedy wulkan wybuchł.
Była zepsuta, dumna, żarliwa i porywcza. Nierozważnie ekstrawagancka, mówiła za dużo i za głośno i kpiła z jego poleceń. Co najgorsze, jej pozbawione zahamowań poczynania w łożu bulwersowały go i przerażały.
Jedynie strach, że linia rodu Ballisterów w przeciwnym razie wygaśnie, wymuszał na markizie powroty do rzeczonego łoża. Zaciskał zęby i wypełniał swój obowiązek. Kiedy wreszcie znalazła się przy nadziei, porzucił te ćwiczenia i żarliwie modlił się o syna, by nie oddawać się im więcej.
W maju 1795 roku Opatrzność odpowiedziała na jego modlitwy.
Gdy wszakże lord Dain po raz pierwszy ujrzał niemowlę, nabrał podejrzeń, że odpowiedział na nie szatan.
Jego dziedzic okazał się pomarszczonym oliwkowym stworem o wielkich czarnych oczach, nieproporcjonalnych kończynach i rażąco przerośniętym nosie. Do tego wył nieustannie.
Gdyby lord Dain mógł wyprzeć się tego czegoś, zrobiłby to. Nie mógł jednak, ponieważ na lewym pośladku stworzenia widniało takie samo maleńkie brązowe znamię w kształcie kuszy, jakie zdobiło rzeczoną część jego własnej anatomii. Pokolenia Ballisterów nosiły to znamię.
Niezdolny zaprzeczyć, że szkaradzieństwo jest jego, markiz uznał, iż stanowi ono nieuniknioną konsekwencję lubieżnych i nienaturalnych aktów małżeńskich. W bardziej mrocznych chwilach wierzył, że jego młoda żona jest służebnicą szatana, a chłopiec to diabelski pomiot. Lord Dain nigdy więcej nie nawiedził łoża swej małżonki.
Chłopca ochrzczono Sebastian Leslie Guy de Ath Ballister i, zgodnie ze zwyczajem, przyjął drugi najwyższy tytuł swego ojca – hrabia Blackmoor1. Tytuł nader trafny, szeptali za plecami markiza żartownisie, ponieważ dziecko odziedziczyło oliwkową karnację, oczy barwy obsydianu i kruczoczarne włosy po rodzinie matki. Chłopcu przypadł również w pełni w udziale nos Usignuolów, dostojna florencka trąba, którą jego niezliczeni przodkowie ze strony matki zadzierali w kontaktach z gorszymi od siebie. Przeciętny dorosły mężczyzna z rodu Usignuolów prezentował się z tym nosem wcale nieźle, gdyż przeważnie cechowała go monumentalna postura. W twarzy drobniutkiego, nieproporcjonalnie zbudowanego chłopczyka nos wyrastał na ohydne monstrum.
Niestety, chłopiec odziedziczył także nieznośną wrażliwość Usignuolów. Co za tym idzie, w wieku siedmiu lat żałośnie zdawał sobie już sprawę, że coś jest z nim nie w porządku.
Matka kupiła mu sporo książek z ładnymi ilustracjami. Żadna z osób na tych ilustracjach nie wyglądała ani trochę tak jak on – z wyjątkiem garbatego chochlika o haczykowatym nosie, który przycupnął na ramieniu Małego Tommy’ego, żeby fortelami nakłaniać go do niecnych postępków.
Chociaż nigdy nie zauważył na swoim ramieniu chochlika ani nie słyszał podszeptów, Sebastian wiedział, że musi być niegodziwy, ponieważ stale go łajano lub bito. Wolał bicie przez guwernera. Kiedy łajał go ojciec, Sebastian czuł zarazem gorąco i lepkie zimno, a potem odnosił wrażenie, że ma w brzuchu pełno ptaków, przy czym wszystkie trzepocą skrzydłami, chcąc się wydostać, no i wtedy drżały mu nogi. Nie ważył się jednak płakać, gdyż nie był już bobasem, a poza tym płacz tylko bardziej gniewał ojca. Na twarzy papy pojawiała się wówczas mina gorsza nawet niż karcące słowa.
W książkach z obrazkami rodzice uśmiechali się do dzieci, tulili je i całowali. Mama czasami tak robiła, kiedy była w radosnym nastroju, natomiast papa nigdy. Ojciec nigdy z nim nie rozmawiał, nigdy się z nim nie bawił. Nigdy nie nosił Sebastiana na barana ani nie posadził go na koniu przed sobą. Sebastian jeździł na własnym kucu, a uczył go Phelps, jeden ze stajennych.
Chłopiec wiedział, że nie może zapytać matki, co jest z nim nie tak i jak to naprawić. Nauczył się już wtedy nie mówić wiele na jakikolwiek temat – poza tym, że ją kocha i że jest najśliczniejszą mamą na świecie – ponieważ niemal wszystko inne ją denerwowało.
Pewnego razu, kiedy wybierała się do Dartmouth, zapytała, co chciałby, żeby mu przywiozła. Poprosił o braciszka, z którym mógłby się bawić. Rozpłakała się, a następnie zezłościła i krzyczała brzydkie słowa po włosku. Chociaż Sebastian nie znał znaczenia ich wszystkich, wiedział, że są paskudne, ponieważ ilekroć usłyszał je papa, beształ ją.
A wtedy się kłócili. I to było gorsze nawet niż płacz matki czy najbardziej gniewna mina ojca.
Sebastian nie chciał powodować potwornych kłótni. A już zwłaszcza nie chciał prowokować mamy do mówienia paskudnych słów, ponieważ Bóg mógłby się zezłościć, a wówczas umarłaby i poszła do piekła. I już nikt by go nie przytulał ani nie całował, nigdy.
Tak zatem Sebastian nie miał kogo zapytać, co jest z nim nie tak i co powinien zrobić, z wyjątkiem Ojca Niebieskiego. Ale On nigdy nie odpowiadał.
Później, pewnego dnia, gdy Sebastian liczył osiem lat, jego matka wyszła z pokojówką i nie wróciła.
Ojciec wyjechał wcześniej do Londynu, a służba powiedziała Sebastianowi,